Jedno skrzydło szklanej bramy wejściowej było otwarte i nieruchome. Drugie uchylało się powoli. Zakończyło wędrówkę, po czym bezszelestnie zaczęło wracać. A więc jednak drzwi. Ale nic poza tym. Żadna z rzeczy, które przyszły mi na myśl. Po prostu przeciąg.
Wyszedłem na placyk przed gmachem. Otarłem pot z czoła i odetchnąłem głęboko. Poczułem pragnienie. Odwróciłem się na pięcie i bez pośpiechu ruszyłem ku głównej bramie.
Mniej więcej w połowie szpaleru zdobiącego centralną alejkę grupka krzewów świeciła białymi ranami świeżo połamanych gałązek. Przystanąłem i ujrzałem leżący tuż za żywopłotem automat. Jeden z tych uniwersalnych aparatów, jakie zostawiono, aby pilnowały miasta do powrotu ludzi. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że nie wlazł w krzaki z lenistwa.
Schyliłem się i wyszarpnąłem automat na drogę. Nie przypuszczałem, że jest taki ciężki. Pomagając sobie kolanem przewróciłem go na plecy.
W samym środku torsu, w miejscu, gdzie wewnątrz korpusu zbiegają się tory informacyjne, widniała podłużna przestrzelina. Ponadto pęk wyjściowych antenek u nasady reflektora był pogięty i zniekształcony.
— Temu, kto wrócił do Centrali, paliła się ziemia pod nogami — powiedział na głos. — A ten ludek nie kwapił się widać z otwarciem bramy. Robił swoje. Kazali mu sprzątać i pilnować wejścia. Więc pilnował.
Wyobraziłem sobie Tarrowsena stojącego pod bramą, liczącego sekundy, jakie mu pozostały i zaklinającego automat, żeby go wpuścił. Zaśmiałem się. Usłyszałem echo tego swojego śmiechu. Ucichłem i wycofałem się tyłem, uważnie omijając bezwładny korpus automatu. Na ulicy zatrzymałem się nagle.
— Poczciwy z ciebie chłop — wymruczałem. — Wszystko potrafisz wytłumaczyć. Uważaj. Nie pozwól zrobić sobie krzywdy…
— Uważaj — powtórzyłem po chwili. — Wszystko, co powiesz, może być użyte przeciwko tobie. Zapis.
— No to co — wzruszyłem ramionami. — Najwyżej sprawisz trochę radości temu, który przyjdzie po tobie. Będzie tego potrzebował. Nie bardziej, ale i nie mniej od ciebie.
Odpowiedziało milczenie.
Spojrzałem w niebo, a potem na zegarek. Żebym nie wiem co robił, nie zdążę wrócić przed zachodem słońca. Choćbym się natychmiast wykokonił. „Choćbym się wykokonił…” Ulubione powiedzonko Haleba.
Al. Przed oczami stanęła mi jego szeroka, uśmiechnięta twarz. Potężne, zaokrąglone ramiona. Kiedy szedł, poruszały się rytmicznie w górę i w dół, jak głowy biegnących w zaprzęgu koni.
Ruszyłem w stronę niewidocznych już wzgórz, ale nadal byłem myślami przy planetach Alfy. Haleb mówił o nich: purchawki. Zwabiły nas tam dźwięki. Głosy przestrzeni, które w ludziach budziły nadzieję na towarzystwo w dalszej podróży przez czas. Okazało się, że to tylko awaria. Głosy kłamały.
Przyśpieszyłem. Zbiegłem na poziom zerowy, przemknąłem pod ostatnimi wspornikami kolei magnetycznej i wyszedłem na łąkę.
Pochłodniało. Słońce już dawno opuściło korony drzew. Przede mną gęstniał mrok.
Kiedy dotarłem wreszcie do miejsca, gdzie zostawiłem nadajnik, w parku pozostało akurat tyle światła, abym nie walił nosem w każdy napotkany pień. Automat przywitał mnie wysunięciem anteny. Zanim mogłem odpowiedzieć, musiałem na powrót wmontować miniaturowe wzmacniacze do płaskiego pojemnika, spoczywającego w kieszeni mojej bluzy. Wtedy dopiero podszedłem bliżej.
Wysunął antenę. Owszem. Ale nie tylko. W ślad za nią wywędrował do góry wysięgnik z krótkim walcem. U jego nasady płonęło pomarańczowe oczko, nie większe niż głowa pszczoły. Czujnik promieniowania.
Odskoczyłem jak oparzony. Nieźle się spisałem. Szczerze mówiąc, lepiej niż nieźle.
Po pierwsze, wzywając automat, żeby wyciął w lesie drogę, nie pomyślałem, że przyjdzie najbliższy, czyli ten, którego postawiłem przed wejściem, a więc uzbrojony. Zyskałem potężną osłonę, całkowicie zbyteczną, ponieważ i tak nie rozstawałem się z miotaczem. Za to bazę pozostawiłem zdaną na łaskę każdej istoty, która doszłaby do wniosku, że coś jest nie w porządku z tymi głazami. I jeszcze jedno. Wyrąbując przejście w gęstwinie wskazałem komuś drogę. Komu?
Chwileczkę. Czy rzeczywiście aż tak się poszkapiłem? Wskazałem drogę? Może. Ale jeśli naprawdę ktoś lub coś dybie na moje życie, czy też chce opanować strażnicę z jej aparaturą, a więc zagraża życiu wszystkich, to im prędzej dojdzie do rozprawy, tym lepiej. Czy mam czekać, aż dobrze obejrzy bazę, rozszyfruje jej maskowanie, wyposażenie, drobiazgowo prześledzi mój rozkład zajęć? Inaczej mówiąc, aż zdobędzie nade mną przewagę? Niech sobie potem, za sto lat, myślą, co chcą, Tarrowsen, Oneska i im podobni, których główną troskę stanowiło, do jakiego stopnia uda mi się opanować sztukę mimikry.
Zaraz. Tarrowsen. Oneska. Rozstawili strażników. Przedtem mieli im sporo do powiedzenia. Ale nie powiedzieli wszystkiego. Mogli przemilczeć i to, że strażników nie zostawia się bez nadzoru…
W takim razie — rzekłem sobie w duchu — jednego inspekcyjnego już nie ma.
Tak. Przynajmniej jedna z istot czy rzeczy, które krążą po lesie bez mojej wiedzy i zgody, odprawiłem definitywnie. Zapytał, o co chodzi. Pewnie nieraz. Nie był automatem zaprogramowanym do walki. Przeciwnie. Należał do maszyn pozostających stale w bezpośrednim kontakcie z człowiekiem.
Ale nie otrzymał odpowiedzi, która by go zadowoliła. Wtedy strzelił.
Zapaliłem latarkę. Nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie czekał automat, ujrzałem czarny krąg świeżo wypalony w poszyciu i w darni
Nie musiałem dotykać popiołu, żeby przekonać się, czy zostawia tłuste ślady. Zrobiłem to jednak. Spaleniu uległa tutaj ta sama substancja, co w pobliżu miasta. I dosięgną! ją ten sam rodzaj ognia.
Zgasiłem latarkę, po czym wyprostowałem się powoli. Z trudem wypatrzyłem ledwo majaczącą w ciemności nieruchomą sylwetkę automatu. Kazałem mu podejść. Czujnik promieniowania już zgasł. Wylot miotacza był zimny.
— Musiałeś? — odezwałem się półgłosem.
Automat stał przede mną, jak skarcony uczeń czarnoksiężnika po powrocie mistrza.
— Nie/było mnie zaledwie pół dnia — zauważyłem.
Z kępy drzew rosnących na zboczu spłynęła sowa. Przedefilowała na tle nieba tak cicho, jakby leciał jej własny cień.
Bzdury — żachnąłem się w myśli.
Poleciłem automatowi, by ruszył w górę, oczyszczoną przez siebie przecinką. Sam poszedłem tuż za nim. W czasie drogi na szczyt wzgórza nie obejrzałem się ani razu.
Dwadzieścia minut później wkroczyłem pomiędzy swojskie, nie istniejące głazy. Buchnęło światło, zalewając ostrą bielą najbliższe drzewa i zarośla. Zatrzasnąłem drzwi i podszedłem do stołu. Poza kostką koncentratu cały dzień nie miałem nic w ustach.
Chodziłem po kabinie w samych slipach, aż poczułem chłód. Podciągnąłem rączkę klimatyzatora i ułożyłem się w fotelu.
Rozdział 5
Stara elektrownia wodna w zachodnich Karpatach. Wklinowana między dwa strome zbocza pionowa ściana. Dwie płaszczyzny. Wysoka, spokojna, w jej gładzi odbijają się żagle, szafirowe, białe, żółte i pomarańczowe. Druga głęboko w dole, ze świecącą w słońcu żylastą górską rzeką.
Byłem tu kiedyś, nie wiem już z kim. Stałem długo oparty o balustradę, i patrzyłem. Pamiętam, że mogłem tak stać godzinami. Rzeka zmieniła się w ryczącą kipiel. Przez próg zapory przeskakiwały brudnożółte grzywacze. Wycie burzy zagłuszył inny dźwięk, narastający, napięty do ostateczności. Ziemia zadygotała i nagle chmury przestrzeliła ściana wodnego pyłu, w którym przewalały się skalne bloki, kratownice konstrukcji, poszarpane przewody i dachy budowli. Przez ułamek sekundy wszystko to trwało bez ruchu, zabierając patrzącym z dołu resztki dziennego światła, po czym runęło.