Выбрать главу

Nie pomyślałem o ucieczce. Kiedy dosięgły mnie pierwsze bryzgi wodnej kurzawy, uczyniłem jednak bezsensowny wysiłek, próbując rozpaczliwym ruchem osłonić głowę. Krzyknąłem.

Zerwałem się od razu na równe nogi. Zrobiłem dwa, trzy kroki ku środkowi kabiny i zatrzymałem się, nie wiedząc, gdzie jestem. Minęła dobra chwila, zanim wirujące mi przed oczyma mgliste koła zbiegły się do znajomych kształtów małych lampek, oświetlających klawiatury pulpitów.

Zniknął obraz katastrofy. Pozostał jej huk. Teraz dobiegał z zewnątrz. Wydawało mi się, że ściany bazy dygocą, jakby za chwilę miały podzielić los tamy z mojego snu.

Tak jak stałem, w samych slipach, porwałem latarkę, miotacz i skoczyłem do drzwi. Potknąłem się o próg i poleciałem głową naprzód przez cały przedsionek. Uderzyłem barkiem o ścianę i z trudem złapałem równowagę. Mocując się z zamkiem wezwałem automat.

Drzewo rosnące na wprost wejścia stało bez ruchu. Jakby nawet powietrze nie dotykało jego liści. Tak samo drugie. Wszystkie drzewa, na które kolejno przenosiłem światło mojego reflektorka.

Niebo czyste jak granatowe szkło, z milionami wtopionych w nie rozbłysków. Ani jednej chmury.

Automat wytoczył się z sieni i zatrzymał koło mnie. Usłyszałem ciche brzęczenie rozedrganych anten.

Teraz dopiero pojąłem, że wokół zalega cisza. Absolutna. Nieziemska w swej doskonałości. Bez tego wszystkiego, co należało do niej w ciągu dnia, to znaczy ptaków, zajęcy i szelestu liści.

Obłęd. Byłem mokry, jakbym naprawdę tylko co uszedł powodzi. Chwyciły mnie dreszcze. Omal nie zwymiotowałem.

Noc. Zwykła noc, pełna gwiazd. I ciszy. Pełna ciszy. Tyle jej, że już się nie mieści.

Nogi ugięły się pode mną. Objąłem palcami wysięgnik automatu i nie wypuszczając go z ręki osunąłem się na ziemię.

Mijały minuty. Siedziałem, patrząc w gwiazdy i nie myśląc o niczym. Ogarnął mnie nienaturalny, niemal namacalny spokój. Wyobraziłem sobie, że zasnę tutaj i zbudzę się razem z ptakami w pierwszych promieniach słońca.

Usłyszałem szum krwi pulsującej w moich skroniach. Po chwili zawtórował mu inny dźwięk, który wydał mi się znajomy.

Dzwony. Dalekie, rozkołysane u podstawy gwieździstego nieba. Cisza. Dzwony.

Jestem sam. Jeśli wierzyć psychologom, poczucie niedoboru interakcji społecznych może być dla człowieka korzystne. Do pewnego momentu. Potem grozi depresją. Decyduje czas.

Depresja. Od tego się zaczyna. Jak to było z tym dżinem, który zbyt długo siedział zamknięty w butelce? Najpierw przyrzekł sobie, że nieznanego wybawcę obsypie złotem. Ale po wiekach obiecał mu krwawą zemstę.

Mądrość starych bajek. Gdy samotność trwa zbyt długo, człowiek staje się agresywny. Pierwszych spotkanych wreszcie ludzi

wita brutalnym atakiem. A jeśli i w tym stadium nie spotka ich w porę? No cóż. Zawsze przecież można sobie kogoś wymyślić, aby wyładować ma nim swoją wściekłość. Na własnych wyobrażeniach. Na sobie.

Skąd wzięła się ta nie istniejąca burza? Dlaczego zamiast chwilę pomyśleć, zareagowałem ślepą furią, dlaczego wypadłem z bazy goły, ale za to gotów od razu strzelać do wszystkich i do wszystkiego?

Psychologia. No tak. Przeszedłem wszystkie możliwe testy. Zdawałem egzaminy nie tylko z teorii. Zdrowy i zrównoważony wróciłem z gwiazd. Nie powinienem mieć trudności z postawieniem diagnozy.

A może nie jest tak źle?

Mój automat strzelał do kogoś naprawdę. Te dwa czarne popie-liska istniały niezależnie od mojej wyobraźni.

Dźwignąłem się z trudem. Najważniejsze, wejść w rytm — pomyślałem. To przecież proste. Są pory dnia, czynności, które muszę wykonać, posiłki, sen… Trzeba to wszystko uporządkować, jak układankę. Przystosować się. Nawet nie. Po prostu wpaść w rytm.

Zamykając drzwi zastanowiłem się, czy nie zaprogramować miotaczy na wypadek czyichś odwiedzin. Czyichkolwiek odwiedzin.

— Nie — powiedziałem na głos. Nie — powtórzyłem już w myśli. Znaczyłoby to uznać stan oblężenia. Zamykać się przed ciszą? Nonsens. Nie jestem rozhisteryzowaną babą, wytrąconą z równowagi brakiem ludzi, z którymi mogłaby pogadać. Jedyne, co trzeba zrobić, to narzucić sobie rytm.

Zacząłem ściśle przestrzegać harmonogramu dnia. Opuszczałem bazę zawsze w tych samych godzinach i w równych odstępach czasu sprawdzałem posterunki. Dwa razy w ciągu doby wychodziłem na szczyt mojej strażnicy, by zlustrować okolicę.

Dane, jakie otrzymywałem z zewnątrz, wystawiały dobre świadectwo autorom projektu równowagi biologicznej. Czujniki jeden jedyny raz wychwyciły nikły ślad radioaktywności w powietrzu. I to nie dałbym głowy, czy sprawcą owego sygnału nie był miotacz mojego własnego automatu. Gleba stała się praktycznie czysta. Wody również, nawet gruntowe. Według mojej oceny proces rekonstrukcji biosfery postępował szybciej niż przewidywano. Może wystarczyłoby sześćdziesiąt lat? Pięćdziesiąt?

Jestem w stanie dokonać korekty. Wystarczy podejść do niszy i otworzyć umieszczoną obok hibernatora komorę sygnalizacji alarmowej. Nie minie dziesięć minut, a niebieskawy klosz, pod którym śpią miliony ludzi, rozpłynie się w powietrzu. Dwie, trzy godziny później, ożyje miasto. Najpierw odezwą się chodniki i eskalatory. Wkrótce dołączą inne głosy. Zaczną się mnożyć, narastać, aż osiągną apogeum i zagrają dawnym, ogłuszającym akordem. Potem nad szczytami budynków pojawi się mgiełka. Kontury dróg i lotnisk rozmażą się, nie minie pół dnia, a patrząc z wierzchołka bazy będę widział tylko wielką, sinawą chmurę. Jednak zanim to nastąpi, mój automat zaanonsuje gości. Co im powiem?

— Widzicie, jak tu ładnie? Zielono i ptaszki śpiewają… chodźcie, pobiegamy po lesie…

Uśmiechnąłem się.

— Wariactwo — powiedziałem wstając. — Do roboty, synu, bo znowu będziesz musiał pomyśleć o psychologii… — mówiąc to mimo woli zerknąłem na przystawkę rejestrującą. W okienku kontrolnym drgały jeszcze zamierające światełka.

Podszedłem do< ekranu łączności. Chwilę obserwowałem zielone punkciki przesuwające się nieskończenie wolno na matowej tarczy. Oto droga do gwiazd. W każdym z tego tysiąca mikroskopijnych okruchów Ziemi tkwią ludzie. Śpią, podobnie jak ci, do których pragnęliby wrócić. Czy im się powiedzie? To zależy także i ode mnie. Od tego, czy zrobię swoje do końca. Czy, na przykład, przestanę wreszcie gadać na głos. A potem pójdę popilnować zajęcy, żeby sobie czegoś nie zrobiły.

Jakiś czas patrzyłem jeszcze w sygnały namiarowe statków oddalonych już o — kilka parseków, po czym włożyłem bluzę, sprawdziłem ogniwa energetyczne, wziąłem miotacz i ruszyłem do wyjścia.

W powietrzu było dziś więcej życia. Korony drzew chyliły się pod naporem wiatru. Na wysokiej trawie tańczyły plamy i plamki podobne do wycinanek zrobionych z półprzezroczystej folii. Niebem ciągnęły pojedyncze, jasne chmury. Las był pełen przebłysków słońca, jakby wiatr poruszał lusterkami, zawieszonymi na gałęziach.

Słyszałem chrzęst konarów. Słyszałem trzepotanie liści. Słyszałem także dzwony.

Żebym przez sto lat szukał innej nazwy dla tego dźwięku, trwającego w powietrzu, obecnego w każdym zakamarku moich nerwów, i tak zawsze wrócę do jednego słowa. Dzwony.

Przycisnąłem dłonie do skroni. Dźwięk pozostał, stracił tylko swoje metaliczne brzmienie.

Pod wieczór zrobiło się gorzej. Wiatr przybrał na sile, chwilami parł na ściany jak ogromne, ciężkie zwierzę. Ciekawe. Ilekroć chodzi o hałas dobiegający z zewnątrz, przychodzą mi na myśl zwierzęta.