Выбрать главу

Nie zaszkodziłoby posłuchać z taśmy dźwięku prawdziwych dzwonów, nagranego na przykład w górach, podczas jakiejś uroczystości. Zresztą niekoniecznie dzwonów. Posłuchać czegokolwiek, co nie byłoby odgłosem własnych kroków, gadaniem do siebie, słowem ciszą, ze wszystkim, czym daje znać o sobie.

W bazie nie ma żadnych odbiorników, poza specjalistycznymi. Nie istnieje przecież na kuli ziemskiej stacja holowizyjna czy radiowa, która nie milczałaby od dwudziestu lat. Co właściwie miałbym robić z odbiornikami?

Jednak na świecie są, a przynajmniej były, także trivifony, bivifony, wreszcie zwykłe kasety dźwiękowe.

Czy można zgromadzić zapas filmów holowizyjnych na dwadzieścia lat? Taki, żeby nie zwariować od oglądania w kółko tego samego? Nie wiem. Wątpię jednak, by ci, którzy decydowali o wyposażeniu samotnych strażnic, łamali sobie głowę nad problemami repertuarowymi. Raczej w ogóle o nich nie pomyśleli. Lecąc w kosmos, także nie zabieramy ze sobą filmów. Pilot ma czuwać, a nie wzruszać się losem Anny Kareniny czy innej Ofelii. Dotyczy to również pilotów pełniących służbę na Ziemi.

No, ale muzyka?

Właściwie mógłbym skoczyć do miasta i zaopatrzyć się w jakieś taśmy. Coś, od czego nie ogłupiałbym do reszty. Na przykład Bacha. Albo opętanego próżnią Rostowa, z jego „Suitami Kopernikańskimi”.

Czemu nie miałbym tego zrobić? Jak dotąd, radzę sobie nie najgorzej. Dobiega końca trzeci tydzień pracy. Chyba dość, jak na pierwszy egzamin.

Pójdę do miasta. I tak prędzej czy później musiałbym się zdecydować. Zajrzeć do Centrali. Posprzątać Tarrowsenowi gabinet, żeby nie padł trupem, kiedy wróci.

Tej nocy nie miałem snów. Spałem długo i zbudziłem się wypoczęty. Wiatr ucichł. Z zewnątrz nie dobiegały żadne odgłosy.

Przed wyjściem przełączyłem aparaturę łączności na namiar. Sprawdziłem zasilanie komputera i posterunków obserwacyjnych. Po namyśle zabrałem rezerwowy nadajnik, na wypadek gdyby znowu przyszło mi do głowy zostawić jeden z nich pod jakimś drzewem.

Droga w dół zbocza nie zajęła mi więcej niż pół godziny. U wylotu przecinki zboczyłem, żeby rzucić okiem na miejsce, gdzie mój automat rozprawił się z rzeczywistym czy urojonym intruzem.

Wczorajsza wichura zrobiła swoje. Czerń pogorzeliska ustąpiła miejsca szarości. Tu i ówdzie prześwitywały już kiełki świeżej trawy. Przyroda szybko teraz leczyła zadawane jej rany. Zbyt szybko, jak na mój gust. Oznaczało to bowiem, że i tamten pierwszy wypalony krąg, pod miastem, powstał bardzo niedawno. Inaczej zarósłby już trawą. A jeśli tak, to sprawcy są blisko. Chyba że był tylko jeden sprawca, i że to on właśnie nie odpowiedział w porę mojemu automatowi.

Postałem jakiś czas, nasłuchując, czy między drzewami nie odezwie się głos świadczący o obecności kolejnego kandydata do całopalenia. Ale tu, na dole, nie było nawet ptaków. W niskiej trawie mogłaby się ukryć najwyżej jaszczurka.

Wszedłem do miasta tą samą drogą, co za pierwszym razem. Minąłem zewnętrzną estakadę i rozejrzałem się. Pamiętałem to miejsce dość dokładnie. Mimo to zmitrężyłem chwilę, zanim udało mi się odnaleźć koło, różniące się od otoczenia jedynie jaśniejszym odcieniem zieleni.

Zatrzymałem się.

A więc to tutaj trzy tygodnie temu ujrzałbym… kogo?

Tym razem udzieliłem sobie odpowiedzi na to pytanie. Mojego poprzednika. A kogóż by innego? Pilota, i to o kwalifikacjach wyższych niż moje. Ja nie zdążyłem przejść dodatkowych, specjalnych przygotowań przed operacją „Sypialnia”. Tak samo jak Haleb. Dlatego Halebowi nigdy nie powierzono by wachty bezpośrednio przede mną lub po mnie. Śpi teraz spokojnie, dla większego bezpieczeństwa zapewne za Oceanem.

A więc pilot. Jeden z tych, którzy nie polecieli, którzy podobnie jak ja musieli zamienić gwiazdy na cichą Ziemię. Pilot lub jego automat. Zresztą, nad czym ja się zastanawiam. Sam mi to przecież powiedział. Że. chodzi na polowania i że nie sprawiają mu one przyjemności. Przesłuchiwałem taśmy z zapisem jego głosu. To na pewno nie był głos Ala.

Pilot. Kolega.

Wybrał się do miasta. Dotarł do tego miejsca i usłyszał lub ujrzał coś, na co znalazł jedną odpowiedź. A potem? Stał pewnie chwilę, zastanawiając się, jak mogło do tego dojść. Wszedł do miasta. Jeśli, jak miałem prawo sądzić, spędził trochę czasu poza Ziemią, czy może nawet poza Układem, nie ominął Centrali. Doszedł do bramy…

Czy zastał ją otwartą? Czy też wdał się w pogawędkę z automatem strażniczym, w wyniku czego…

Nonsens. Tego nie zrobiłby nikt, należący do zespołu Centrali. Nikt przy zdrowych zmysłach.

Pięknie. Wszystko się zgadza, jak w starym samochodzie. Poza drobiazgiem. Ktoś to jednak zrobił.

Istnieje sposób, żeby się przekonać. Nie wolno nam, czuwającym, kontaktować się ze sobą. Tym bardziej nie wolno budzić śpiących poprzedników bądź następców. Ale ostatecznie mogę wyleźć na szczyt bazy, spaść i złamać sobie kręgosłup. Albo utopić się, zażywając kąpieli bez asysty automatu.

Jeśli umrę, wyręczy mnie aparatura. Po prostu, gdybym przez cztery kolejne doby nie pokazał się u siebie w bazie, komputer wezwie pomoc. Ale nie muszę od razu umrzeć. Mogę wrócić z obchodu ciężko kontuzjowany. Wówczas będzie mi wolno zerwać plomby, otworzyć blok alarmowy i nacisnąć mały czerwony klawisz. Duży klawisz, tej samej barwy, obudziłby miliony. Ten zaalarmuje tylko hibernator najbliższej bazy. Pół godziny później przybędzie zmiennik.

No dobrze. Jednak, jak dotąd, żyję. I nie jestem kontuzjowany. Naturalnie, jeśli nie liczyć tych dzwonów, które zalęgły się w mojej głowie. Ale one nie czynią mnie jeszcze niezdolnym do służby.

Ruszyłem w dalszą drogę. Nie pozwolę tej ciszy zrobić z siebie durnia. Czy ktoś może podejść do bazy nie zauważony przez moje automaty? Czy nie zaprogramowano ich właśnie z myślą o takiej ewentualności? Wystarczy przypomnieć sobie oczy Marteau, kiedy nazywał siebie starym osłem. Jeśli nawet bywał w życiu osłem, to z całą pewnością nie wtedy. I wiedział o tym. Zrozumiał, że się zagalopował. Że zepsuł nam ostatnie chwile. Wycofał się. Gestem, uśmiechem, słowami. Ale nie wycofały się jego oczy.

Zostawiono mnie tutaj, żebym pilnował spokoju ludzi i Ziemi.. Sam. Zatem sam przekonam się, co mógł, a czego nie mógł, zrobić mój poprzednik.

Spiralna estakada, prowadząca na obrzeże najniższego tarasu miasta, była tuż. Pomyślałem, że to nie najgorsze zajęcie, takie bajdurzenie po drodze. Od dobrej chwili dzwony milczały. Było po prostu cicho.

Nagle za sobą usłyszałem stuk. Jakby ktoś tupnął, specjalnie, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Odwróciłem się jak na sprężynie, chwytając miotacz.

Spod najbliższego wiaduktu wyskoczyła sarna. Przebiegła zgrabnymi susami kilkanaście metrów, zawróciła, wysoko wyrzucając nogi i zatrzymała się. Widziałem wyraźnie jej czarne chrapki. Wielkie błyszczące oczy wpatrywały się we mnie z wyrazem żywego zainteresowania.

Odetchnąłem.

— A tobie się zdaje — powiedziałem — że jesteś tutaj sam…

Mój głoś zabrzmiał sucho. Sarna przysiadła na tylnych nogach, skoczyła i zniknęła za filarem. Patrzyłem za nią jakiś czas, ale pod wiaduktem nic się już nie poruszało.

Poprawiłem pas podtrzymujący miotacz i ruszyłem dalej.

Bez przeszkód wspiąłem się na trzeci poziom. Bocznymi chodnikami, omijając centrum dzielnicy, dotarłem do parku otaczającego Centralę.

Spodziewałem się czegoś w tym rodzaju. Niedorzeczność, ale tak było. W pewnym sensie miałem nawet powody do zadowolenia. Groźba ciszy stała się znowu realna.