Teraz było ich dwóch. Z całym tym kramem i awarią łączy.
Zostaliśmy w tyle o dziewięć lat. Niespodzianki przy powrotach są solą życia pilota. W czasie lotów z szybkością tachjonową, dwustronna łączność pozostaje jedynie wizją cybernetyków — optymistów. Ci zawsze zapewniają, że tym razem to już na pewno. Wszyscy inni zacierają ręce, jeśli meldunki z przestrzeni docierają w zrozumiałym kształcie na Ziemię. I jeśli załogom wracającym w płaszczyznę ekliptyki udaje się bez kluczenia złapać namiar macierzystej bazy.
— Mówi Oneska. Dzień dobry, Ornak. Dzień dobry, Haleb. Zaraz się zobaczymy. Przykro mi…
Zatrzasnąłem drzwi śluzy. Głos profesora złapał nas, kiedy byliśmy już w przejściu. Nie widziałem powodu, dla którego miałbym czekać, aż skończy nas przepraszać. A jeśli chodzi o niezbędne wyjaśnienia, to na nie i on, i my będziemy potrzebować więcej czasu.
Elastyczny korytarz, który połączył właz „Dyny” z wysuniętym przedsionkiem stacji, wbrew obawom Tarrowsena był nie uszkodzony. Szliśmy powoli, co kilka kroków sprawdzając zachowanie czujników. Sygnał alarmu nie odezwał się ani razu.
Za to automat śluzy funkcjonował jak żywy zaspany portier. Staliśmy pół minuty, zanim w ścianie zarysowała się szczelina. Klapa pełzła niechętnie, z suchym chrobotem, jakby musiała pokonywać opór zardzewiałych prowadnic. Z kolei za nami spadła tak gwałtownie, że ledwo zdążyłem uciec z piętami.
Dalej wszystko poszło normalnym trybem. Sprężarki wyrównały ciśnienie i oczyściły atmosferę. Trwało to dość długo. Komora śluzy była obliczona na odbiór pasażerów i załóg dużych statków łącznikowych.
Wreszcie nad wejściem do hollu zapaliło się zielone światło. W otwartych drzwiach ujrzeliśmy Tarrowsena.
— Nareszcie jesteście — powiedział takim tonem, jakbyśmy te dziewięć lat spędzili w ogródku jordanowskim.
Uścisnąłem jego dłoń tkwiącą w grubej, szorstkiej rękawicy i przyjrzałem mu się.
Był ostatnim człowiekiem, z którym rozmawiałem przed startem. To zresztą zrozumiałe, kierował zespołem pilotów od niepamiętnych czasów, w każdym razie niepamiętnych dla mnie.
Dziewięć lat zrobiło swoje. Włosy mu pobielały, zmarszczki nad brwiami utworzyły głębokie bruzdy. Był w kompletnym skafandrze próżniowym. Z kaskiem pod pachą wyglądał jak pilot przed odprawą. Uśmiechał się ściskając dłoń Haleba, ale oczami wodził po ścianach korytarza, jakby w każdej chwili oczekiwał uderzenia meteorytu.
— No, chodźcie — powiedział wreszcie, cofając się. Minęliśmy go bez słowa. Korytarz prowadzący do kabin był nie oświetlony. W pewnej chwili odruchowo sięgnąłem do kasku, żeby zapalić umocowany tam punktowy reflektorek.
— Przeszliśmy na własne zasilanie — wyjaśnił Tarrowsen. — Oszczędzamy…
Miało to zabrzmieć dowcipnie. Bezwiednie ściągnąłem wargi.
— Naprawdę? — rzucił Haleb tonem uprzejmego zdziwienia.
Od kilkudziesięciu lat wszystkie sztuczne satelity w obszarze pierwszej strefy planetarnej otrzymywały energię z zewnątrz. Działa laserowe, rozlokowane na zastrzeżonych orbitach, okazały się wielekroć wydajniejsze od tysięcy generatorów instalowanych w poszczególnych obiektach. Koszty spadły o połowę, a straty energii przesyłanej skupionymi wiązkami promieni równały się praktycznie zeru.
Drzwi do centralnego pomieszczenia, które nazywano nawigatornią, choć oprócz stacyjki wewnętrznej łączności nie było tam ani jednego pulpitu sterowniczego, stały otworem. Przy nerkowatym stole siedział starszy mężczyzna, który na nasz widok podniósł się i wyprostował. Był to Oneska, biomatematyk. Jego równaniom zawdzięczają tacy jak ja przesunięcie progu przeciążenia do przyśpieszeń, pozwalających serio myśleć o gwiazdach, przynajmniej najbliższych. Stulecie profesury Oneski, zapowiadane jeszcze przed startem „Dyny”, wypadło akurat w czasie naszej nieobecności.
— Świetnie, że jesteście — powiedział mocnym, niskim głosem, w którym jednak pochwyciłem nutkę tłumionego napięcia. — Czekaliśmy już tylko na was…
Zmierzył wzrokiem kolejno Ala i mnie, westchnął, po czym pochylił się nad stołem, jak starożytny wódz nad sztabową mapą.
— Przede wszystkim — zaczai rzeczowym tonem — nie myślcie, że stało się coś złego. Wręcz przeciwnie… ale o tym później. Po prostu wycofaliśmy załogi ze wszystkich obiektów pozaziemskich. Dlatego nikt was nie przywitał na granicy układu. My jesteśmy ostatni. Od przedwczoraj, poza czekaniem na was, nie mamy nic do roboty. Za dziesięć minut opuścimy stację. Energia nie będzie jej wtedy potrzebna, podobnie jak pozostałym konstrukcjom orbitalnym. Dlatego Ziemia wygasiła baterie.
Haleb odchrząknął. Oneska posłał mu krótkie spojrzenie, potrząsając głową. Al zamknął usta.
— Realizujemy pewien stary plan — ciągnął profesor — nawiasem mówiąc, musieliście o nim słyszeć. Powstał na długo przed waszym odlotem, tylko wtedy nie było technicznych możliwości jego realizacji. Sytuacja zmieniła się siedem lat temu, kiedy Hanek ze swoim zespołem ogłosili nową teorię pola, zwaną teraz nad systemem pola wielkiego. Na liczne warianty praktycznych zastosowań nie trzeba było długo czekać. No i dzisiaj… — urwał. — Tak czy inaczej — podjął po chwili — pozostaniemy w kontakcie. Musicie wiedzieć — wyprostował się i spojrzał na nas z uśmiechem — że jestem jednym z autorów tego, co teraz wszystkich nas, Ziemian, czeka. Jako biomatematyk, oczywiście. No tak… to na dziś byłoby wszystko.
Nie miałem nic do powiedzenia.
— Możemy już lecieć? — spytał Haleb.
Oneska rozejrzał się po kabinie.
— Tak… — bąknął, jakby zaskoczony. — Tak… naturalnie. Tarrowsen podszedł do pulpitu i przejechał dłonią po klawiaturze. Światełka centrali komunikacyjnej zmatowiały, po czym zgasły.
Odwróciłem się i ruszyłem w stronę korytarza. Przekroczyłem próg i pogrążyłem się w mroku. Teraz dopiero spostrzegłem, że zapomniałem zgasić reflektor przy kasku. Patrząc na Oneskę i Tarrowsena świeciłem im prosto w oczy. Chyba tego w ogóle nie zauważyli.
Cisza. Martwota. Nasze kroki w opancerzonym tunelu brzmią jak uderzenia młotem w pień drzewa.
„Dyna” zostaje tutaj, przycumowana do stacji. Nie wiedziałem jeszcze nic, poza tym, że nieprędko zobaczę ją znowu. Poczciwy statek, który wyniósł nas między gwiazdy, a potem żywych i całych oddał Starej Ziemi. Czy rzeczywiście starej? To znaczy tej, którą żegnaliśmy dziewięć lat temu?
W tej chwili żegnamy „Dynę”. Zostaje tu jak stara panna, trochę już zapewne śmieszna, a zarazem dziewiczo czysta. Zespoły pamięciowe jej pokładowej aparatury są wymiecione do ostatniego bitu. Czy kiedyś jakaś inna załoga zapisze w niej swoje własne olśnienia i łąki? Należało w to wątpić. Konstruktorzy także chyba znaleźli już swoje „warianty zastosowań” tej jakiejś nowej teorii pola.
Oczywiście komplet meldunków i danych dotyczących zakończonego dopiero co lotu przesłaliśmy na Ziemię natychmiast po wyjściu z hibernatorów. Przedtem zrobiły to pokładowe automaty. A ponadto komputer Centrali zapisywał wszystkie nasze obserwacje, rozmowy i czynności, przekazywane w ciągu całego lotu, bez chwili przerwy.
Na platformie startowej czekała rakieta typu „Cerera”, przystosowana do lądowania w atmosferze; Bez trudu mogła pomieścić szkolną wycieczkę. W jej sterowni stał jeden płaski pulpit z zespołem przystawek, jakich nigdy dotąd nie widziałem.
W czasie podróży nie dali nam spokoju. Tarrowsen chciał wiedzieć, jak spisuje się antykorozyjne tworzywo, którym powleczono aparaturę zainstalowaną na planetach Proksimy. Oneska pytał, czy nie mieliśmy snów świadczących o zaburzeniach nerwowych. A także, co odczuwaliśmy w momencie przekraczania bariery światła. Było aż nadto widoczne, że chodzi tylko o odwrócenie naszej uwagi od tego, o czym nie chcieli bądź nie mogli mówić. Przebieg ekspedycji znali przecież nie gorzej od nas. Wiedzieli nawet więcej. Otrzymywali meldunki przez wszystkie lata, które my spędziliśmy w hibernatorach.