Po przestrzelonym automacie nie pozostało śladu. Roślinność wokół pawilonów była świeżo przycięta, a ziemia wygrabiona.
Szedłem czystą alejką w głąb zabudowań z uczuciem chłopca, który włamał się do czyjegoś sadu i tylko czeka, kiedy wyskoczy gospodarz z kijem w garści.
Brama głównego pawilonu ustąpiła lekko, bez szmeru. Wszedłem na górę i przystanąłem przed wejściem do gabinetu Tarrowsena. Spróbowałem otworzyć drzwi. Były założone solidnie, bez pośpiechu. I zamknięte. Nie musiałem ich wyłamywać, żeby się przekonać, czy wewnątrz także zrobiono porządek. Byłem tego pewny.
Wróciłem tą samą drogą, którą przyszedłem. Minąłem pojazdy stłoczone na placu, który uprzątnięto do ostatniego strzępka folii, i opuściłem teren Centrali. Wkrótce ujrzałem przed sobą pierwszy z pasaży handlowych.
Wybrałem najprostszy aparat z pojedynczym wzmacniaczem laserowym wielkości szpilki i cztery kasety. Niecałe pięćdziesiąt godzin nagrania. Wtedy uprzytomniłem sobie, że nie mam wizytówek. Zachciało mi się śmiać. Pomyślałem o wszystkim, tylko nie o zakupach. Ciągi żywnościowe i konfekcyjne były mi potrzebne, jak umarłemu kadzidło. A za towary przemysłowe trzeba płacić. W całym mieście znalazłbym może dwa, trzy magazyny, przyjmujące bezpośrednio przekazy, tłoczone na plastykowych krążkach. Od dziesięcioleci utarł się zwyczaj płacenia arkusikami wizytowymi, z zakodowanym adresem i numerem konta.
Wdusiłem klawisze z symbolami wybranych towarów i dłuższą chwilę szamotałem się z automatami, wydającymi paczki. Nic z tego. Nawet gdybym odszukał kontakt i uruchomił przekaźniki, dostanę figę. Oczywiście, mógłbym rozwalić którąś ze szklanych płyt chroniących składowiska i wystawy. Ale w końcu zostawiono mnie tu nie po to, żebym okradał ciągi towarowe. I demolował automaty.
No cóż. Zostanę przy dzwonach. Przynajmniej nie będę musiał taszczyć ich ze sobą na szczyt najwyższego wzgórza w Parku Świateł. Pójdą same, nie czekając na zaproszenie.
Spojrzałem w niebo. Błękit pociemniał, spod wzgórz wypełza już fiolet. Dzień dobiega końca. Czas wracać.
Kiedy wyszedłem na łąkę, poczułem chłód. Miasto leżało w stałej strefie klimatycznej. A jednak różnice temperatur między dniem i nocą były teraz większe niż kiedykolwiek. No talk, przez dwadzieścia lat satelity pilotujące miały prawo się rozregulować. Lub zboczyć z wyznaczonych orbit.
Przyśpieszyłem. Starałem się nie patrzeć za siebie i nie rozglądać. Jakbym miał nadzieję, że idąc tak, pozornie zatopiony w myślach, sprowokuję kogoś, by zechciał z tego skorzystać. Prędzej czy później muszę zrozumieć, o co tu naprawdę chodzi. Raczej prędzej. Oczywiście, jeśli mam zrobić swoje. Postarzeć się z godnością. Przeżyć.
W przecince leżał cień. Jej wylot jaśniał w górze jak zawieszona nad drogą lampa. Z lewa i z prawa ściany rozciętego poszycia. Gdzieniegdzie krzewy wznosiły się powyżej mojej głowy i wtedy miałem przed sobą tylko mroczny tunel z odległym światełkiem w perspektywie.
Poczułem głód. Dotknąłem kieszeni na piersi i namacałem twardą kostkę koncentratu. Jeszcze poczekam. Za dziesięć minut będę na miejscu.
Z tyłu dobiegł chrzęst łamanych gałązek. Obejrzałem się. Przecinka była pusta. Łąka z pojedynczo rosnącymi drzewami zniknęła już w mroku.
Zacząłem iść szybciej. Czułem w piersiach zimne powietrze, starałem się oddychać miarowo, ale przychodziło mi to z trudem. Nic dziwnego. Cały dzień na nogach. I bez nadziei na kominek w jakimś zapomnianym przez ludzi schronisku.
Znowu zaszeleściło. Powiedziałem sobie, że tam nic nie ma. Że nie muszę się odwracać.
Odetchnąłem głęboko i usłyszałem głuchy stuk, jakby tuż za moimi plecami. Nie wytrzymałem i spojrzałem za siebie.
Na ścieżce stał duży jeleń. Głowę trzymał pochyloną, jego rogi sterczały jak rozstrzelone harpuny.
Uśmiechnąłem się. No tak, zwierzęta. Oczywiście, nigdy w życiu nie widziały człowieka. Nie wiedzą, czego się po nim spodziewać
Przyjrzałem się jego chrapom, oczom, wygiętej szyi. Uderzyło mnie coś nienaturalnego w ruchu łba. Jego nogi były sztywne jak protezy. W tym samym momencie łeb pochylił się jeszcze niżej. Jeleń ruszył. Bez wdzięku i sprężystości, cechujących zwierzęta. Jakby sunął nad powierzchnią ziemi z równomiernie rosnącym przyśpieszeniem.
Kiedy dotknąłem spustu, był nie dalej niż piętnaście metrów. Rozległ się jadowity syk. Oślepił mnie błysk.
Cofnąłem się kilka kroków. Machinalnie nasunąłem na głowę kaptur. Zapiąłem kołnierz i włożyłem rękawice. Poprawiłem ogniwa energetyczne, które naraz zaczęły mi ciążyć. Wszystko to robiłem powoli, jakby pokonując opór zgęszczonej atmosfery. W końcu ruszyłem w stronę wypalonego na ścieżce kręgu, pokrytego świeżym kopciem.
W lesie zapanowała zupełna cisza. Ptaki umilkły. Gałęzie drzew trwały nieruchomo. Idąc strącałem z nich coś jakby płatki czarnego śniegu. Nie było mi już zimno.
Przewiesiłem miotacz przez plecy i wydobyłem z kieszeni anten-ki analizatora. Połączyłem styki. Nie zabrałem tablic, ale pamiętałem je na tyle, żeby rozszyfrować cyfry ukazujące się w podświetlonym okienku. Szczypta związków organicznych, a poza tym tylko metal. Prawdopodobnie zwykła stal.
— Bajka o żelaznym wilku — powiedziałem głośno. — Jeleniu — poprawiłem się. — W gruncie rzeczy wychodzi na jedno. Wiesz już, jakie były te polowania twojego poprzednika. Możesz sobie pogratulować. Nie będziesz musiał zabijać zwierząt… a trofea i tak zdobędziesz. Na przyszły raz uważaj, żeby nie uszkodzić rogów…
Schowałem analizator, odwróciłem się i z pozornym spokojem zacząłem iść dalej pod górę. Do bazy dotarłem po kwadransie. Zamknąłem za sobą drzwi i skrupulatnie sprawdziłem zamek. Wziąłem prysznic, odrobinę za gorący. Serce biło mi głośno, z przyjemnością patrzyłem na parującą wodę ściekającą po mojej poczerwieniałej skórze, pod którą jednak wciąż czułem chłód, jakby tkwiły w niej kryształki topniejącego lodu.
Zjadłem spóźniony obiad, przejrzałem pobieżnie całodzienne zapisy i wyciągnąłem się w fotelu. Nie chciało mi się spać.
W pierwszych dniach wchodząc do bazy zostawiałem dzwony na zewnątrz. Nie potrafię powiedzieć, kiedy ich niski, modulowany dźwięk, raczej obecny aniżeli słyszalny, wypełnił wnętrze kabiny. Zresztą to nie ma znaczenia.
Przypomniałem sobie kasety z nagraniami, których nie mogłem przynieść z miasta. Wzruszyłem ramionami.
— Możesz pośpiewać — powiedziałem. — O, tak… — wydałem kilka nieokreślonych pomruków. Ucichłem.
— Jeśli już chcesz się wygłupiać — zauważyłem po chwili — rób to przynajmniej z wdziękiem. Nie tak, jak ten jeleń.
Spróbowałem zagwizdać. Odkryłem, że wargi mam spierzchnięte jak po wielogodzinnym marszu przez pustynię.
Zaczął się czwarty tydzień służby. Zostało dziewiętnaście lat, jedenaście miesięcy i sześć dni. Nie, pięć. Mój wzrok powędrował w stronę matowego pasa między pulpitem a ekranami. Mógłbym na nim znaczyć mijające dnie. Jeszcze jedna czynność. Przyśpieszenie rytmu.
Rozejrzałem się za czymś, co zastąpiłoby mi kredę. Nie powinna być biała. Najlepiej niebieska. Albo ciemnoczerwona.
Stop! Jeśli raz zacznę liczyć, nie poprzestanę na dniach. Zacznę odfajkowywać kwadranse, potem minuty…
Wyobraziłem sobie człowieka stojącego przed pulpitem z kredą w ręku i patrzącego na zegarek. Usłyszałem jego głos. „Raz” — kreska. „Dwa” — nowa kreska. „Trzy…” To był mój głos. Stop.
Wstałem i zacząłem chodzić po kabinie.
Metal. Stal, po której pozostają wirujące płaty sadzy. Ewolucja nieorganiczna. Zostawia się w lesie kawałek żelaznego drąga i idzie spać. Po dwudziestu latach wstajesz, bierzesz strzelbę i wracasz z pięknym porożem.