— Jeleń — powiedziałem z uznaniem. — Byk jak złoto. Dobre trzysta kilogramów żywej wagi. Żywej?
— To cisza — mój głos zabrzmiał mocniej. Jakby wszystko zależało od tego, czy zdołam komuś wmówić, że to naprawdę tylko cisza. — Cisza — powtórzyłem. — Reszta jest bajeczką o żelaznym wilku. Dzwony. Hałasy po nocach. Liczenie minut. Jeleń. Dobrze, że nie krasnoludek w spiczastej czapce. Z długą siwą brodą, ładnie zaokrągloną u dołu. Stoi na ścieżce i grozi palcem. A kiedy podejdziesz, okazuje się, że zamiast 'krasnoludka jest jedynie popiół po zagaszonym dopiero co ognisku.
Zatrzymałem się. Biorąc na zdrowy rozum, nie ma metalowych jeleni. Ten, którego spotkałem, był częścią ciszy. Jak te wszystkie nie istniejące dźwięki.
Wróciłem do przedsionka i wyjąłem z kieszeni bluzy podręczny analizator. Jego okienko było czyste. Albo po odczytaniu danych skasowałem zapis, albo nigdy go nie było.
Zważyłem w dłoni płaski aparacik i umieściłem go z powrotem w kieszeni. Przeszedłem do kabiny i zatrzymałem sią przy wejściu do niszy, obok aparatury diagnostycznej. Przebiegłem wzrokiem jej ślepe, wygaszone ekrany.
— Nie — powiedziałem twardo. — Nie.
Nie czuję zmęczenia. Moje mięśnie są posłuszne. Mówię sobie: „pójdę zobaczyć, czy jest jakiś zapis w okienku analizatora” i rzeczywiście idę. Mój umysł funkcjonuje normalnie. Narzuca wolę ciału.
Jeleń, wypalone kręgi, bałagan w Centrali, który nagle znika, wszystko to są chwilowe zaburzenia. Nie ma stalowych zwierząt. Nigdy nie było ich na tej planecie i poza nią także. Niemożliwe, żeby pojawiły się i rozmnożyły w ciągu dwudziestu lat.
Tę sprawę należy uznać za załatwioną.
— Zdecyduj się — mruknąłem po chwili. — Kiedy mianowicie twój umysł funkcjonuje normalnie, a kiedy nie? Bo wiele przemawia za tym, że idąc pierwszy raz do miasta byłeś odrobinę mniej zwariowany niż teraz. Nie tęskniłeś jeszcze do holowizji, a dzwony grzecznie czekały za drzwiami. Jeśli wtedy widziałeś spaloną trawę, przestrzelony automat, wywalone drzwi gabinetu Tarrowsena i tak dalej, to znaczy, że godzinę temu naprawdę atakował cię żelazny jeleń. W takim razie…
— A skąd mogę wiedzieć — przerwałem sam sobie — że wtedy rzeczywiście coś widziałem? Może to tylko dziś moja chora wyobraźnia podsuwa mi obrazy, rzekomo kiedyś już odciśnięte w pamięci?
— Łatwo się przekonać — odparłem. — Wystarczy podejść do przystawki rejestrującej, cofnąć zapis i włączyć fonię. Od początku gadasz sam do siebie…
Mimo woli zrobiłem ruch w stronę pulpitu komputera. Zatrzymałem się jednak. Nie. Po pierwsze, nie powinienem ani na sekundę zatrzymywać biegu taśmy. Po drugie, tego rodzaju autoinspekcja oznaczałaby całkowitą kapitulację.
Niczego jeszcze nie załatwiłem.
Samotność i cisza to otwarte na oścież drzwi, przez które może wejść wszystko. To nie konkretne zjawiska, a brak konkretów. To pustka czekająca na treść.
Już wiem, czemu posądzam się o halucynacje. Znowu ta psychologia. Odosobnienie, brak stymulacji powodują, że ludzie zaczynają widzieć bryły geometryczne zdobione krętymi ścieżkami z punkcików, zębate koła, ba, nawet pseudoklasyczne wazy z festonami kwiatów. Ja żyję w odosobnieniu, a zatem, jeśli spotykam stalowego jelenia, to on musi być przywidzeniem. Oto zgubne skutki wiedzy. Nałykałem się tej psychologii. Pilot nie ma prawa popadać w melancholię, nie mówiąc już o schizofrenii. Musi umieć powściągać lęk, smutek, tęsknotę. Dlatego uczono mnie, poddawano testom i znowu uczono. Dlatego właśnie, ponieważ wiem, że „deprywacja sensoryczna powoduje u człowieka między innymi halucynacje wzrokowe”, wmawiam w siebie jakieś omamy. W moim wypadku to piękne zdanie jest bowiem bezprzedmiotowe. Ja nie straciłem kontaktu z otoczeniem. Odbieram informacje z Ziemi i z kosmosu. Jestem tutaj w wyniku umowy, jaką zawarłem ze społecznością. Czyli moja wiedza psychologiczna jest dziurawa jak sito. A w każdym razie zbyt skwapliwie podsuwa mi odpowiedzi na nie postawione pytania.
Natomiast stan moich nerwów istotnie pozostawia coś niecoś do życzenia. Na to zgoda. Nieobecność ludzi, pustka, cisza — wszystko to wyolbrzymia zagrożenia. Cierpię na niepewność. Inaczej mówiąc, na lęk. Nie strach, ten nie wchodzi w rachubę. Lęk.
Wzruszyłem ramionami.
— Dziurawą, nie dziurawą, jakąś tam wiedzę przecież masz — powiedziałem. — Użyj jej teraz.
— A proszę cię bardzo — mruknąłem. — Doskonale wiem, co robić. Patrzeć na wszystko z dystansem. Z poczuciem humoru. Poza tym mieć przy sobie kogoś, na kim można się oprzeć. Kogoś, kto od czasu do czasu pogłaskałby mnie po głowie. Kto będzie spokojny i małomówny. Zapamiętaj zwłaszcza to ostatnie. Małomówny. Tak się składa, że na świecie jest teraz tylko jeden człowiek, który mógłby grać przy mnie rolę psychoterapeuty. Podejmiesz się?
Potrząsnąłem głową.
— Nie. Raczej poprzestanę na owym dystansie i poczuciu humoru. Zobaczymy.
Przeciągnąłem się i ziewnąłem.
— Teraz — powiedziałem — mógłbym znowu posłuchać muzyki…
Minął miesiąc. Nastąpiło kilka dni deszczowych. Przeprowadziłem pomiary i stwierdziłem, że satelity klimatyczne ani się nie rozregulowały, ani nie i zeszły z orbit. Nie było ich po prostu. Że też od razu na to nie wpadłem. Proces „równowagi biologicznej” musiał przecież przebiegać bez. interwencji techniki.
Grzęzawisko, jakie pojawiło się na skraju polanki, podeszło pod ściany bazy. Ciszy przybył nowy składnik: kumkanie żab.
Któregoś dnia, wracając z obchodu stanowisk obserwacyjnych, przystanąłem kilkanaście metrów przed kamienistą piramidą i oczami alpinisty zacząłem szukać drogi. Bezpośrednio z trawy wyrastał ogromny, popielaty głaz, właściwie niewielka, przewieszona skała. Nad nią biegła wąska półka, zamknięta skośnie ściętą ambonką. Z tym wszystkim poradziłbym sobie w ciągu paru minut. Kłopot zaczynał się wyżej, gdzie osypisko spiczastych kamieni czekało na jedno dotknięcie stopy, żeby się osunąć i runąć w dół. Mimo wszystko kiedyś spróbuję. Nawet jeśli cała zabawa skończy się zjazdem, nie będzie go więcej niż dwanaście metrów.
Przymknąłem oczy. Stałem jakiś czas walcząc z ogarniającą mnie wściekłością, po czym szybkim krokiem ruszyłem ku wejściu. W zagłębieniu przed przedsionkiem zatrzymałem się i sięgnąłem do przełącznika. Kiedy otworzyłem oczy, nie było już głazu, ambonki ani skalnego rumowiska. Ostro lśnił w słońcu gładki owal kopuły.
Przyjrzałem się dobrze, jakbym chciał raz na zawsze utrwalić sobie w pamięci jej kształt i rozmiary.
— Pokazać ci coś jeszcze? — odezwałem się. — Służę. Chętnie przeprogramuję dla ciebie projektory fontomatyczne. Powiedz tylko, co chciałbyś zobaczyć.
— Dobra, dobra — dodałem, kiedy echo mojego głosu uciekło między drzewa. — Nie musi być dzisiaj. Namyśl się. Jestem do twojej dyspozycji. Ile razy przyjdzie ci ochota pochodzić po skałach. Albo zapolować.
Kopuła zniknęła. Kamienista piramida wróciła na swoje miejsce. Wszedłem do bazy. Zapaliłem wszystkie lampy, otworzyłem kostkę koncentratu i ćwicząc na niej szczęki, podszedłem do pulpitu. Rozjaśniłem ekran kontrolny głównego hibernatora i zażądałem od komputera wyników obserwacji.
Najdrobniejszy incydent nie zmącił spokoju ludziom, czekającym
we śnie, aż czas usunie skutki pożądliwej niecierpliwości ich dziadków i pradziadków. Energia płynęła nieprzerwanym strumieniem, zasilając generatory, dzięki którym sen milionów ludzi był równocześnie wędrówką ich rasy w czasie. Bo jak nazwać inaczej sytuację, gdy człowiek rozmija się z procesem starzenia swojego środowiska, wyprzedza ten proces lub przeciwnie — zostaje w tyle?