Выбрать главу

— Grasz fair — powiedziałem z ustami pełnymi jedzenia. — Dajesz czterdzieści lat for swojej biosferze. Sam pozwoliłeś wziąć się innym o pełne dwie dziesiątki. Jesteś jak wahadło. Raz tu, raz tam. Jedyne, co może cię usprawiedliwić, to to, że na nic nie masz wpływu.

Przełknąłem i dodałem:

— A tamtych nawet deszczyk nie pokropił…

Ktoś produkuje i wpuszcza do lasu metalowe jelenie. Robi to z myślą o mnie. Właśnie. Dlaczego upatrzył sobie akurat mnie? Dlaczego nie atakuje milionów bezbronnych ludzi, zamkniętych w hibernatorze?

— Znowu zaczynasz? — spytałem.

— Masz rację — przyznałem po chwili. — Te miliony wcale nie są bezbronne. Kto śpi, ten nie słyszy dzwonów. Co innego ty. Wytwórca tych jeleni ma czas. Masę czasu. Jego szare komórki pracują bez pudła.

— Chciałeś powiedzieć: „nie tak jak twoje”? Nie krępuj się.

— Nie będę ci psuł humoru przed nocą. Może znowu usłyszysz jakieś hałasy i będziesz musiał trochę pobiegać?

— Zamknij się — warknąłem.

Podszedłem szybko do pulpitu. Przystawka rejestrująca. Szpicel. Powiedziałem sobie kiedyś, że najwyżej sprawię trochę radości tym, co obejmą służbę po mnie. To prawda. Mogę ich zabawiać. Ale nie muszę.

Wróciłem na środek kabiny i rozparłem się w fotelu.

Cisza. Jakby ktoś otworzył wszystkie piszczałki organów. Ale zapomniał o miechach.

Niebo świeciło jak pożar, ale w powietrzu czuło się wilgoć. Miasto było na wyciągnięcie ręki.

Jak przypuszczałem, nie pozostało już śladu po wypalonych kręgach. Nie było odcisków kopyt na ścieżce. Nie było nic, prócz zieleni, ziemi i milczących zabudowań.

Szedłem prosto w stronę Centrali. Chciałem zapuścić się dalej. Obejść cały hibernator. Oczywiście, nie pieszo. Nie wolno mi nocować poza bazą. Nawet gdybym zamarzył o biwaku u stóp śpiącej królewny.

Przyszło mi to na myśl parę dni temu. Dość tego zdzierania butów. Na zapleczu Centrali mieści się baza transportowa. Ma niby ułatwiać życie sztabowcom, wizytującym poligony. Osobiście zawsze podejrzewałem, że chodzi raczej o to, aby przykuci do biurek eks-piloci mogli sobie w każdej chwili bodaj popatrzeć na te pękate, wielotonowe pojazdy, z których wieżyczek człowiek z takim spokojem, a nawet pobłażliwością ogląda pustynie i góry obcych globów.

Zaraz za ogrodzeniem skręciłem w boczną drogę. Minąłem rejon pawilonów i kilka minut później stanąłem przed podłużną halą uzbrojoną w masywne dźwigi.

Wszystkie wejścia były zamknięte. Magnesy nie działały i kosztowało mnie sporo trudu, żeby otworzyć jedną z tunelowych komór, mieszczących pojazdy eksploracyjne przystosowane do pracy w warunkach silnych pól grawitacyjnych. Regulaminy, których nikt nie czytał, operowały nazwą: „Ląd-atmosfera-ląd”. W skrócie: LAL. Na Ziemi zasięg tych maszyn stawał się praktycznie nieograniczony. Ale też nie robiono ich z myślą o Ziemi. Oprócz zwykłych miotaczy, każdy był wyposażony w automatycznie sterowany akcelerator antyprotonów. Mogło się wydawać dziwne, że nie zadbano o skuteczniejsze zabezpieczenie tej hali, skoro okazano tyle troski, by z mojego mieszkania na górce zrobić kupę gruzów. Inna rzecz, że konstrukcje i wyposażenie zaplecza transportowego znali, prócz stałego personelu, tylko piloci. A tych wysłano w kosmos. Niemal wszystkich.

Z magazynu w podziemnym bunkrze wydostałem zapalniki i uruchomiłem zasilanie. Stanąłem na pochyłym podjeździe i dałem sygnał.

Z tunelowego boksu dobiegł syk, który wkrótce przeszedł w narastający grzmot. Buchnął dym. Łoskot wzmógł się, ściany budowli zadrżały.

Co za ulga. Poczułem, że moje mięśnie rozluźniają się, jak podczas masażu. Napięcie, w którym, nie zdając sobie z tego sprawy, żyłem od wielu dni, spłynęło, pozostawiając bezwład ramion i leniwy poszum krwi w skroniach. Osunąłem się na kolana. Wyrzuciłem przed siebie obie ręce i na nich złożyłem cały ciężar ciała. Uśmiechałem się. Powieki zaczęły mi ciążyć, jakbym tydzień obywał się bez snu.

Wrócił mój świat. Świat pilota. Za chwilę wszystko ucichnie. Napęd „lalki”, jak nazywaliśmy między sobą te pojazdy, pracuje bezgłośnie. Tylko rozruch silnika przypomina wybuch wulkanu.

Dym przerzedził się. Z czeluści tunelu wyjrzał owalny, przypłaszczony łeb. Nie mogłem pojąć, po jakiego diabła mordowałem się tak do tej pory. Czym są te wszystkie dzwony, piszczałki i buczki wobec głosu odpalających turbin.

Na burcie pojazdu widniał biały napis: LAL 25. „Laleczka”. Podszedłem i poklepałem zielonkawy, szorstki pancerz. Wspiąłem się po talerzowatych stopniach i zająłem miejsce za sterami. Chwilę wodziłem palcami po gałkach przyrządów, po czym ruszyłem, od razu nabierając prędkości. Zakręciłem w miejscu, celując dziobem w stronę placu przed głównym pawilonem i otworzyłem wszystkie dysze. Pojazd skoczył. Przyspieszenie wgniotło mnie w fotel, przez chwilę widziałem tylko niebo nad sobą, odrobinę przybladłe, zasnute obłokami spalin.

Wypadłem na podjazd, przeleciałem krótką, szeroką aleję, minąłem bramę omal nie zawadzając o narożnik i runąłem w ulice. W twarz biły mi uderzenia wiatru, niemal dostrzegałem wyprzedzające mnie w pędzie spiętrzone powietrze. W pewnym momencie usłyszałem pod sobą zwielokrotniony grzmot, jakbym jechał po stalowej pokrywie jakiegoś swoistego pudła rezonansowego. Nie wiedząc kiedy skręciłem w pas zastrzeżony dla pieszych. Chodnik stał, oczywiście, bez ruchu. Dysze nośne „lalki” biły w jego cienką płaszczyznę, obliczoną na przenoszenie równomiernie rozłożonego ciężaru osób. Pomyślałem, czy wytrzyma i jeszcze przyśpieszyłem. Zachciało mi się śmiać. Z łoskotem, od którego drżały ciężkie wsporniki wiaduktów, przeleciałem nad główną magistralą i stoczyłem się najbliższą ślimacznicą w rejon wąskich uliczek central zaopatrzeniowych. Nikt nigdy tędy nie jeździł, ludzie omijali tę dzielnicę automatów, nieliczni przechodnie posługiwali się eskalatorami i, chodnikami. Pędziłem tunelem, ściany magazynów i składowisk po obu stronach rozjęczały się, znowu zadzwoniło szkło, zawtórowały mu metalowe konstrukcje hal. Zacząłem śpiewać. Mój głos tonął w lawinie dźwięków. Wyprostowałem się w fotelu, otworzyłem szeroko usta i wykrzykiwałem strzępy jakichś melodii, piosenek, pojedyncze słowa, bez związku i sensu. U wylotu uliczki zamajaczył biały pas obwodnicy. Odczekałem do najbliższej przecznicy, wpadłem w nią, zawróciłem i gnałem znowu wzdłuż wysokich, jęczących hal, wciąż wrzeszcząc i wciąż nie słysząc własnego głosu. Trwało to tak długo, aż gardło ostatecznie odmówiło mi posłuszeństwa. Zakrztusiłem się i ucichłem. Przekazałem ster automatycznemu pilotowi. Ustaliłem kierunek, po czym zwolniłem oparcie fotela. Podłożyłem ręce pod głowę i wpatrzyłem się w błękit. Nareszcie coś, co na pewno nie było ciszą. Coś realnego. Życie.

Nie zauważyłem, kiedy „lalka” wyniosła mnie z miasta. Zorientowałem się dopiero, gdy niebo ściemniało. W pierwszej chwili pomyślałem o chmurze, ale dzień był słoneczny jak jasnozłoty abażur.

Podniosłem się. Oparcie powędrowało za moimi plecami. Uśmiech zniknął mi z twarzy. Pochyliłem się nad pulpitem. Napowrót przejąłem stery i zmniejszyłem tempo jazdy. Przebyłem jeszcze kilkadziesiąt metrów, zostawiając za sobą szeroki pas powalonej zieleni, i zastopowałem.

Ta półkolista góra przede mną, zbudowana z mętnego, niebieskawego szkła, to także rzeczywistość. Ale ona należy do ciszy.

Silniki umilkły.

Przesunąłem dźwigienkę pogotowia. Spod kadłuba wypełzły przeźroczyste płyty osłony, szczelnie zamykając wieżyczkę. Kątem oka dostrzegłem opadające wzdłuż burty klapy wyrzutni, miotaczy, reflektorów analizatora i anten. Czy tamte czarne kręgi były tylko tworami mojej wyobraźni, czy nie, pola siłowe otaczające hibernator istniały naprawdę. Musiałem respektować ich obecność, jeśli sam nie miałem zmienić się w obłoczek sadzy.