Wyprostowałem się w fotelu, utkwiłem wzrok w łące, tam gdzie stykała się z zewnętrzną osłoną siłową i powoli ruszyłem z miejsca.
Minęło dwie i pół godziny. Jadąc wciąż po obwodzie hibernatora zrobiłem już ponad sto osiemdziesiąt kilometrów. Po lewej ręce miałem cały czas półprzeźroczystą ścianę, pozornie prostą. Jej wybrzuszenie było widoczne dopiero w górze, u szczytu, gdzie zbiegały się pola parasola siłowego. Miasto znalazło się po przeciwnej stronie półkuli. Przede mną tylko soczysta łąka, z porozrzucanymi kępami ostów. Nigdzie ani śladu czyjejś obecności. Nie mówiąc już o byle jak zagaszonych ogniskach.
Wszędzie dokoła spokój. Niewzruszony, uroczysty, zimny. Tutaj z pewnością nie udałoby mi się zaśpiewać.
Licznik wybijał kilometry. Na horyzoncie zaczęły wyrastać wzgórza. Wracałem do Parku Świateł, tym razem z południa, gdzie park stawał się karłowatym laskiem, porastającym obszar polodowcowych pagórków. To znaczy, tak było kiedyś. Teraz, jak okiem sięgnąć, widać tam zwarty gąszcz drzew, tkwiących w wysokim poszyciu.
Nie zmieniając szybkości jechałem aż do momentu, gdy przez błonę siłowej kopuły ujrzałem rozmazane zarysy miasta. Wtedy odbiłem kilkanaście metrów od ciągu zewnętrznych emitorów i zastopowałem.
Zrobiłem swoje. Postąpiłem zgodnie z żelaznym prawem eksploracji. Jakakolwiek wątpliwość, jeśli już zaistnieje, musi zostać wyjaśniona.
Żadne zwierzę ani człowiek nie atakowały hibernatora. Wskaźniki poboru mocy mówiły prawdę. Generatory ani na ułamek sekundy nie zostały zmuszone do zwiększenia wydajności, aby zażegnać niebezpieczeństwo: zniszczyć istotę bądź przedmiot, który znalazł się podejrzanie blisko.
Dobrą chwilę siedziałem bez ruchu. Wreszcie bez przekonania sięgnąłem do pulpitu i otworzyłem wieżyczkę. Powietrze było nieruchome. Cisza.
Ruszyłem. Przebyłem dalsze dwieście metrów kierując się w stronę lasu i wyłączyłem silniki. Odruchowo wcisnąłem klawisz sygnału namiarowego, jak tylekroć na obcych globach, poklepałem się po kieszeniach, sprawdzając, czy aparatura jest na swoim miejscu i zeskoczyłem na trawę. Nie pomyślałem dotąd, co zrobię z „lalką” po zakończeniu rundy wokół hibernatora. Kiedyś, oczywiście, odstawię ją na miejsce. Na razie mógłbym ukryć ją w lesie, w sąsiedztwie bazy. Na wszelki wypadek.
Na to zawsze będzie czas. Teraz niech poczeka tutaj.
Skraj lasu był blisko. Szedłem tam bez określonego zamiaru. Przebiegło mi przez myśl, że mógłbym wspiąć się na najbliższe wzniesienie i wrócić do bazy grzbietami. W ten sposób lepiej zapoznałbym się z terenem otaczającym moją pustelnię.
Przypomniałem sobie potępieńczą jazdę ulicami miasta. Wzruszyłem ramionami i machnąłem ręką. Lepsze to niż metalowe byki. Albo wspinaczka po fałszywych głazach.
Wszedłem między drzewa. Zdawałem sobie sprawę z tego, co mnie czeka. Pionierskie poty, szarpanina z kolczastym poszyciem, rozlewiska. Ale droga „lalką” wokół hibernatora nie zajęła mi nawet pięciu godzin. Do wieczora było daleko. Nie musiałem się śpieszyć.
Nagle przed sobą usłyszałem jakiś głos. Dobiegł z miejsca zasłoniętego przez grupę wysokich buków. Stanąłem. W najbliższym sąsiedztwie nie rosło jak na złość żadne drzewo, za które mógłbym się schować. Pierwszy duży krzak był oddalony o kilka metrów.
Dźwięk zabrzmiał ponownie, jakby bliżej. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, przysiągłbym, że woła człowiek. Może nie „woła”. Raczej pokrzykuje, jak to robią dzieci, zbiegające ze stromego zbocza. Trochę ze strachu, a trochę dla okazania junackiej fantazji.
Wyprostowałem się i zawołałem: heej…!
Echo mojego głosu biegło jeszcze od wzgórz, kiedy tuż obok mnie zabrzmiał szept:
— Halo…
Skamieniałem. Nieskończenie powoli powędrowałem wzrokiem ku najbliższym zaroślom.
— Halo… Pochyliłem się do przodu.
— Nie ruszaj się! — wyszeptało. Słowom towarzyszył szelest, jakby ktoś w gąszczu zmieniał pozycję.
— Wyjdź — powiedziałem półgłosem.
Miałem wrażenie, że to, co się dzieje, nie dotyczy mnie bezpośrednio. Jakbym oglądał transmisję przesuniętą w czasie. Dobiegający moich uszu dźwięk nie kojarzył mi się z żadną istotą. Nie potrafiłbym wyobrazić sobie mężczyzny ani kobiety mówiących takim głosem.
— Nie. Chcę tylko, żebyś wiedział. Uważaj. Jest ktoś, kto potrzebuje twojej pomocy. Niejeden. Ale pamiętaj: nikogo nie spotkałeś. Nikt ci nic nie mówił. Słuchaj. W lesie…
Szelest. Ułamek sekundy ciszy i nagły łoskot, jakby zerwało się spłoszone zwierzę. Tupot nóg, na odmianę z góry. Coś ciężkiego przedarło się przez krzaki i między dwoma bukami na wprost mnie ukazała się sylwetka człowieka. Mężczyzny.
Zamknąłem oczy. Na moment. Mniej niż moment. Kiedy uniosłem powieki, pochwyciłem już tylko szybki, nieokreślony ruch. Ucieczkę. Między drzewami nie było nikogo.
Biegnąc wycelowałem miotacz. Krzyknąłem krótko. Ale nie czekałem na odpowiedź. Dopadłem miejsca, gdzie ktoś, kto nie mógł istnieć, stał jeszcze chwilę temu i rzuciłem się w stronę lasu.
— Stój! — wrzasnąłem. — Widzę cię!
Uciekający albo od razu rozszyfrował moje taktyczne kłamstwo, albo było mu obojętne, czy go widzę, czy nie.
Przebiegłem kilkanaście metrów i zatrzymałem się. Milczenie.
Mijały sekundy. Minuty. Wytężałem słuch, wodząc oczami po okolicznych zaroślach. Nic.
Ważąc w dłoni korpus miotacza czekałem chyba z dziesięć minut. Wreszcie dałem za wygraną.
Co to było? Sarna, oglądana z dołu, jeśli się ustawi pod pewnym kątem, może od biedy przypominać swoją sylwetką człowieka. Przy odpowiednim oświetleniu. I wtedy, gdy ktoś spodziewa się zobaczyć raczej człowieka niż sarnę.
Zbłąkany automat, który porzucił pracę przy konserwacji szlaków komunikacyjnych i poszedł na wagary? Nonsens. — Człowiek — powiedziałem. — Coś nowego.
To „coś” było tu naprawdę. Miało mi niejedno do powiedzenia. Ale nie zdążyło. „Jest ktoś, kto potrzebuje twojej pomocy…” Nie ma mowy o halucynacji. Nie dzisiaj, kiedy na kilka godzin rozstałem się z ciszą.
Dlaczego krzyknąłem? Mogłem go mieć. Nie tego kogoś, kto chciał się ze mną porozumieć, ale mężczyznę między bukami. W najgorszym razie w postaci czarnego placka na łące. Zaraz. Mieć, tak. Ale dlaczego „go”? Nie „go”. Coś. Przecież nie wiem, co dzisiaj zobaczyłbym w okienku analizatora, gdybym mógł poddać badaniu szczyptę popiołu. Czy nie także wyłącznie związki nieorganiczne? Jeśli nachodzą mnie stalowe jelenie, dlaczego nie miałbym spotkać, stalowych ludzi? Że to coś gadało? Już dwieście lat temu produkowano mówiące roboty. Żadna korzyść, ale i żadna sztuka.
Przetrząsanie lasu zajęłoby mi kilka miesięcy. Nawet gdybym uruchomił wszystkie „lalki”, tkwiące w tunelowych boksach na zapleczu Centrali.
Pokiwałem głową i opuściłem miotacz. Postałem jeszcze chwilę, po czym zawróciłem w stronę pojazdu. Postanowiłem ponownie puścić w ruch jego silniki. Chociażby na przekór temu głosowi, który wzywał mojej pomocy dla kogoś, kto nie istniał.
Do zmroku pozostało nie więcej niż trzy godziny. Przystąpiłem do przeprowadzenia pomiarów. Nie proszono mnie o to. Ale nie powiedziano, żebym tego nie robił.