Выбрать главу

Unosząc wysoko nogi i uderzając stopami jak w paradnym marszu wkroczyłem do przedsionka. Rozebrałem się i wziąłem prysznic.

— Delirium — powiedziałem, wracając mokry do kabiny. — Zatrucie. Przedawkowałeś tę ciszę. Z nią jest tak jak z morfiną. Zastanów się. Warto opatentować.

Chyba od tego dnia zacząłem słyszeć taktomierz. „Słyszeć”, to złe słowo. Był obecny w przypływach ciszy. Bo ta napierała i cofała się jak morze. Pomimo że grały stale te same piszczałki. I dzwony, na jednej nucie.

Tej zimy spadł śnieg. Wiele razy miałem do czynienia z lodem i śniegiem. Jeździłem nawet na nartach pod marsjańskim Olimpem. Ale ziemski śnieg, wodę w postaci białych płatków, znałem jedynie ze słyszenia. Owszem, moi rodzice byli parę razy w Himalajach i Andach. Ja jakoś nigdy nie miałem na to czasu. Ponoć zdarzały się jeszcze lata, kiedy śnieg padał i w Alpach. Jednak poniżej trzech tysięcy metrów wszędzie już, jeśli nie liczyć stref podbiegunowych, było za ciepło. Dwutlenek węgla.

Śniegu spadło niewiele, ale las pobielał. Dzień nie był ani pochmurny, ani słoneczny, jednak ziemia świeciła jak powleczona emalią. Wyszedłem z mojej starej przecinki, kilka dni wcześniej ponownie oczyszczonej przez automaty. Na mojej drodze znalazł się stary buk, rosnący w pewnej odległości od innych drzew. Kiedy byłem już blisko, od jego ciemnego pnia oddzielił się jakiś cień.

Nie celując pociągnąłem za spust. Usłyszałem zjadliwy syk i równocześnie głośny tupot. Mignęło coś czarnego. Ułamek sekundy później straciłem zdolność widzenia, porażony bielszym od śniegu błyskiem. Niemożliwe, żeby coś było za tym bukiem i zdążyło uciec. Żeby pozostało żywe.

Drzewo płonęło. Rozległ się huk i rozłupany na szczapy pień sypnął iskrami. Płomienie strzeliły wysoko w górę, nie mógłbym wymyślić nic lepszego pragnąc oznajmić światu o mojej obecności na zalesionym stoku.

Wreszcie ogień przygasł. Poczekałem chwilę, żeby zobaczyć, czy nie zajmie się poszycie, ale topniejący śnieg zdławił pożar. Wówczas zawróciłem ku przecince.

Obejrzałem się dopiero przed wejściem do bazy. Wycięta w poszyciu droga była pusta. Tylko na niebie widniał rozlany obłoczek dymu.

— Sygnał buntu — powiedziałem jakiś czas później, siedząc już lepszego fotelu przy pulpicie. — Przygotujemy się na przyjęcie pierwszych śmiałków…

Spróbowałem się roześmiać. Wydałem odgłos, jakby ruszył nieczynny od wieków wiatrak, i umilkłem.

W ścianach kopuły obudził się wysoki, wibrujący dźwięk. Nie zrobiłem nic, żeby przestać go słyszeć. Nie poruszyłem się.

To tylko cisza.

Minęło pół godziny. Z czoła ściekały mi strużki potu. Moje dłonie były wilgotne. Bluza kleiła się do pleców.

Wstałem i łapiąc powietrze zrzuciłem z siebie ubranie. Podszedłem do łazienki. Woda była ciepława. Zrobiło się duszno. Skoczyłem do kabiny, nie zakręcając kurków. Parowałem. Czułem się jak w cieplarni, pełnej bagiennych podzwrotnikowych roślin. Sięgnąłem ręką do szyi, jakbym chciał rozluźnić kołnierzyk. Temperatura rosła szybko.

Już na pół przytomny z braku tchu, uświadomiłem sobie, że padłem ofiarą ataku. Eksplozja neutronowa? Bez jednego sygnału aparatury alarmowej?

Las. Las płonie. Zajął się od tego drzewa. Kiedy to było? Rok temu? Wczoraj?

Zgadza się. Przed chwila. Tak, to las. Ostrzegano mnie, żebym uważał. Kto? Mniejsza z tym. Może to był sen. Nieważne.

Poczułem przypływ sił. Trzeba wezwać automaty. Niech pokażą, co potrafią.

Zerwałem się. Jak stałem, nagi, wpadłem do przedsionka. Szarpnąłem drzwi. Przebiegłem kilka metrów przecinką, zatoczyłem się i upadłem wprost na ścianę świeżo przyciętego szpaleru krzewów. Ostre końce gałązek przeorały mi nos i brodę. Nie poczułem bólu. Podniosłem się, strząsając z ciała coś białego. Popiół.

Syknąłem i skoczyłem do tyłu. Znowu coś poleciało.

Oczywiście, śnieg.

Zamknąłem oczy. Obie dłonie przycisnąłem do skroni. Zacząłem dygotać jak robot — zabawka, z pękniętą sprężyną. Jeszcze trochę, a cały rozpadnę się na miliony okruchów lodu. Na śniegowe gwiazdki.

Gwiazdki. Gwiazdy.

— Pilocie… — wykrztusiłem, dzwoniąc zębami. — Pilocie… Uniosłem powieki. Noc. Na wyciągnięcie ręki ośnieżone konary

drzew. Księżyc. Nieruchome cienie. Dekoracja, nie noc.

Tylko dekoracje są takie ciche.

Pochyliłem się i czekałem. Przeszło. Mogę iść.

Przy wejściu usłyszałem szum wody w łazience. Odwracając twarz do lustra powlokłem się prosto pod prysznic.

— Szaleństwo — wymamrotałem, złapawszy oddech. — Szaleństwo. Czyste wariactwo.

Rozdział 6

Zbudził mnie ruch na zewnątrz bazy. Uniosłem się w fotelu i słuchałem.

— Sarna — powiedziałem po chwili. — Przyprowadziła małe, zziębnięte sarniątko.

Mój głos brzmiał fałszywie.

Dźwięk powtórzył się. Był teraz inny. Dochodził jakby z przedsionka.

— Przeciąg — uśmiechnąłem się. — Zapomniałeś zamknąć drzwi. Pewny, że ujrzę pusty przedsionek, uchyliłem drzwi. Za progiem stał automat. Wyglądał jak pies, proszący, żeby go wypuścić na dwór. Mrugał pomarańczowym światełkiem.

Oprzytomniałem w mgnieniu oka. To nie ja, tylko automat. W takim razie sprawa jest poważna.

Cofnąłem się, włożyłem bluzę, kaptur, sprawdziłem je i obejrzałem to światełko z bliska. Przygasło już. Jakby sprawca alarmu zorientował się w sytuacji i oddalił na palcach. Wstrzymałem oddech i wytrzeszczyłem oczy. Nie. Lampka paliła się naprawdę.

— Chodźmy popatrzeć — powiedziałem. Wysunąłem przed siebie miotacz i wyszedłem.

Szkoda, że w ciszy nie słychać także zapachów. Na przykład — zapachu idące] wiosny. Jeszcze panuje chłód. Ale w południe będę mógł pójść poszukać pierwszych rozwiniętych pączków.

Zatrzymałem się przy najbliższym posterunku obserwacyjnym. W powietrzu panował spokój. W nocy także nie było wiatru. Ani wieczorem, kiedy wypadłem z bazy gasić pożar, powstały w mojej wyobraźni.

Ale klapa aparatu była otwarta. Ktoś lub coś zaglądało do przystawki rejestrującej.

Zbliżyłem się i ukląkłem. Uważnie zbadałem spojenia, po czym zajrzałem do środka.

Komora była pusta. Bęben z zapisem zniknął.

Wyprostowałem się powoli i dłuższą chwilę nasłuchiwałem. Nic. Najmniejszego poruszenia w czarno-białym lesie.

Wstałem nie dotykając urządzenia i zastanowiłem się. Gdyby rzecz miała miejsce wieczorem, powiedziałbym sobie coś do słuchu. O roztrzęsionych pilotach, którzy zapominają, z czego żyją. Wróciłbym do bazy i poszperał po kątach.

Ale teraz mijała właśnie szósta. Świt, jak na tę porę roku. A o świcie moje szare komórki działają mniej więcej normalnie.

O czymś istotnie wczoraj zapomniałem. Automat strażniczy, zamiast na swoim stanowisku przed wejściem, spędził noc wewnątrz bazy, w przedsionku.

Tylko na to czekali — przebiegło mi przez myśl.

— Kto? — spytałem półgłosem.

Pokiwałem głową i zawróciłem po nowy bęben pamięciowy, Nie przeszedłem nawet dziesięciu kroków, gdy zatrzymał mnie kolejny odgłos. Brzmiał inaczej niż ten, który mnie obudził. Nie miał nic wspólnego z sarnami. Ani czyimiś krokami. Było to raczej szuranie. Jakby ktoś ciągnął po ziemi ciężki, wypchany worek.

— Trzeba ci dobrego psa — powiedziałem już pełnym głosem. — Mogłeś wcześniej o tym pomyśleć.

Mój głos obudził ciszę. Dzwony. Słuchałem ich jakiś czas, po czym wyprostowałem dłonie i podsunąłem je sobie przed oczy. Końce palców drżały.