— To z głodu — mruknąłem. — Nie powinno się słuchać takich rzeczy przed śniadaniem.
Stałem dalej. Minęła minuta, może dwie. Znikąd nie dochodziły już żadne odgłosy. Poza tymi, które stanowiły niejako integralną cząstkę powietrza.
Załóżmy, że to nieprawda. Że wczoraj sam, nie wiedząc, co robię, otworzyłem komorę aparatu obserwacyjnego i cisnąłem bęben w krzaki. Że to szuranie, które przed chwilą dobiegło z głębi parku, to także cisza. Ale stara maksyma pilotów obowiązuje. Każda wątpliwość, jeśli już powstanie, musi zostać rozproszona. W sposób rzeczowy i sprawdzalny.
Przed wejściem zatrzymałem się, zaskoczony nieuchwytną zmianą w otoczeniu. Odwróciłem się błyskawicznie. Nic. Milczenie.
Dzwony były nieobecne. Ktoś pozamykał piszczałki organów. Uderzyła mnie nowa myśl.
— A jeśli — powiedziałem cedząc słowa — wszystkie te buczki i organy grały naprawdę? Jeśli to było zaproszenie? Albo przeciwnie, zapowiedź czyichś odwiedzin?
Pomyślałem chwilę. — Nie — stwierdziłem wreszcie. — To tylko cisza.
Zaraz za przecinką skręciłem w prawo i klucząc między drzewami szedłem kilkanaście minut wzdłuż linii wzgórz. W tę stronę nie zapuszczałem się jeszcze nigdy. Pomyślałem, że nie zaszkodzi sprawdzić, czy w poszyciu nie wycięto gdzieś podobnej drogi jak moja, wyprowadzającej na łąkę w bezpośrednim sąsiedztwie miasta. Trafiłem na dwie lub trzy polanki wysunięte klinem ku górze, ale każda kończyła się ślepo.
Nie byłem sam. Dziesięć metrów przede mną sunął automat uzbrojony w miotacz. Drugi, taki sam, strzegł moich pleców.
Las cofał się faliście ku wzgórzom. Wyszedłem na łąkę. Po tej stronie miasta była szeroka, płaska i biegła aż ku widniejącym w odległości dwóch kilometrów kompleksom ogrodniczym. Srebrno-białe wieżowce upraw hydroponicznych lśniły w słońcu jak rtęć. Szare proste dachy powtarzały się w nieskończoność. Podmiejski kombinat rolny zajmował obszar kilku tysięcy hektarów. Wzdłuż splątanych torowisk i pasów transportowych rosły teraz pojedyncze, wesołe brzózki.
Zatrzymałem się. Iść dalej łąką nie miało sensu. Zresztą teren wyglądał na podmokły. Po namyśle skręciłem w stronę południowej części parku, przechodzącej w dawny pas ochronny zieleni. Określenie to straciło rację bytu i nieprędko ją odzyska. Za pięćdziesiąt lat będziemy raczej wyrąbywać pasy swobodnego ruchu. Minąłem pierwsze grupy drzew, rozgałęziających się przy samej ziemi jak wiklina i wszedłem na zbocze. Postanowiłem iść w górę, jak długo pozwoli na to poszycie, po czym wrócić wzdłuż lasu do przecinki.
Sunący przodem automat dotarł do małego garbu, jakby pozostałego po dawnym torowisku, wspiął się na jego grzbiet i stanął. Już sięgałem do nadajnika, tkwiącego w kieszeni bluzy, kiedy ujrzałem, że płaski wysięgnik prowadzący miotacz, zmienia położenie. Moment i przestałem mieć wątpliwości.
Wytężyłem wzrok. Zbocze, miejscami bielejące jeszcze łatami śniegu, kilka drzewek, rozłożyste krzewy.
Nagle przejrzałem. Na skraju lasu, do połowy wysunięty z gęstwiny, stał jeleń.
— Jak… — nie dokończyłem. „Jak żywy” — chciałem powiedzieć, ale w tym samym ułamku sekundy lufa miotacza połączyła się cienkim promieniem z głową zwierzęcia. Rozległ się syk rozciętego powietrza i niemal równocześnie głuchy łomot trafienia. Nad wierzchołki drzew wzbiła się czapa czarnego dymu, który zaraz zaczął opadać.
Jeleń rzeczywiście był jak żywy. Właśnie „jak”. Bo do żywego zwierzęcia automat z pewnością nie otworzyłby ognia.
Odczekałem kilka minut i sięgnąłem po analizator. Dokładnie tak, jak się spodziewałem. To samo.
— Inwazja — mruknąłem. Coś, czego dotąd nie brałem pod uwagę. Dlatego Tarrowsen i Oneska byli tacy przepłoszeni. Już coś podejrzewali. Na przykład dwa dni przed pójściem spać przechwycili sygnały, emitowane ze zbliżającego się źródła. Ale już nie mogli, czy nie chcieli, poczekać, co z tego wyniknie. Zwalili to na mnie.
Bzdura. Nie jestem pierwszy. Gdyby chodziło o inwazję, dawno byłoby już po wszystkim. Występowałbym teraz na Ziemi jako intruz, anachronizm, a nie gospodarz.
Czy to ma znaczyć, że czuję się gospodarzem?
A może człowiek w ogóle nie jest tutaj potrzebny? Może tylko rozplenił się jak chwast, tłumiąc rozwój szlachetnych gatunków, predestynowanych do roli prawdziwych władców układu? Galaktyki?
Uśmiechnąłem się.
— Za długo stoisz w miejscu — powiedziałem. — Cisza — dodałem ostrzegawczo.
Uruchomiłem pierwszy automat, poczekałem, aż oddali się na bezpieczną odległość i ruszyłem za nim. Dzień miał się ku końcowi. Słońce zachodziło jeszcze wcześnie.
Zostawiłem przed wejściem obydwa automaty i zająłem się komputerem. Miałem zaległości.
Wszystkie zespoły hibernatora pracowały normalnie. Wskaźniki poboru mocy, zasilania, stymulacji pola, układów zabezpieczających stały bez drgnienia w pozycjach zerowych. Dyskretne receptory zainstalowane wewnątrz sypialni także odbierały wiadomości wyłącznie pomyślne. Skład atmosfery, ciśnienie, wilgotność, temperatura — wszystko idealnie zgodne z programem.
W hibernatorze brakowało tylko mikrofonów. Nie były potrzebne. Ludzie w stanie anabiozy nie mówią przez sen. Nawet nie chrapią.
Przeniosłem wzrok na ekran dalekiej łączności.
Drogi statków, znaczone krociami punktowych nakłuć, wydłużyły się. Każdy z tych punkcików przechodzi przez wiele fotolatarni, zanim trafi do bazy komputerowej na granicy Układu Słonecznego. Dopiero stamtąd płyną do mnie te kropeczki, już uporządkowane, przetworzone w ideogramy gwiezdnych dróg.
Statki dotarły do połowy górnej części ekranów. Jeszcze cztery, pięć lat i obok niteczek pojawią się liczby. Potem bezpośrednie wezwania. A w końcu słowa.
Wtedy będę już tkwić w sąsiedniej niszy, leżąc na wznak i czekając, aż oni zrobią swoje tam, dokąd dolecą, potem zasną, zbudzą się znowu i ujrzą Ziemię. Wówczas nadejdzie koniec ciszy. I wszystkiego, co się w niej lęgnie.
Zapatrzyłem się w paciorkowate wykresy, jakby każdy z tych punkcików był twarzą pilota. Nie powiedzieli mi, kogo wysłali. Ale mogłem wymienić pierwsze z brzegu nazwisko i mieć pewność, że nie spudłowałem.
Nagle obraz na ekranie zmętniał mi w oczach. Pod pulpitami obudziło się wysokie, jękliwe zawodzenie. Linie na głównym ekranie skoczyły i zaczęły pulsować przerywaną sinusoidą. Tarczę po-szatkowały skośne, poprzeczne pasy. Pojawiła się blada siatka, roztapiająca kontury obrazu.
Tego było mi już za wiele. Odwróciłem się gwałtownie i zaciśniętą pięścią wyrżnąłem w kant stołu. Na moment pociemniało mi w oczach. Ale kiedy zwróciłem się ponownie w stronę ekranu, Wszystko było jak przed chwilą. Obraz ledwie widoczny, bladawa siateczka, przerywane, skaczące linie. Tyle, że nie mogłem ruszyć ręką.
Ale teraz wiedziałem. Rzuciłem się do pulpitu komputera. Dopadłem bloku awaryjnego i wcisnąłem kilka klawiszy naraz. Ekran kontrolny, wpuszczony w przystawkę z wyjściami bezpośredniej sygnalizacji, rozjaśnił się. Utkwiłem w nim wzrok. Sekunda, dwie, trzy…
Tarcza pozostała czysta.
Wyprostowałem się powoli. Przestałem cokolwiek rozumieć.
Zaburzenia łączności nie mają nic wspólnego z lotem naszych załóg. Nawet gdyby którejś z nich meteor rozbił nadajnik, nie mogło się to przytrafić wszystkim naraz. Poza tym zakłócenia występują także w torze idącym od hibernatora. A teraz komputer orzeka, że cała aparatura bazy działa sprawnie. Od tego orzeczenia nie ma odwołania.
Po zastanowieniu zblokowałem kilka sekcji i zażądałem wyjaśnień. Oparłem dłonie na krawędzi pulpitu i czekałem.