Выбрать главу

Minęło kilkanaście sekund. W okienkach przeskoczyły liczby. Rozległ się arytmiczny stukot, jakby ktoś nadawał morsem. Bęben wykonał kilka błyskawicznych obrotów, cofnął się, znowu zawirował i raptownie stanął. W prostokątnym wizjerze sumatora zapaliło się rozwiązanie.

Obcy sygnał.

To wszystko. Obcy sygnał. Obcy sygnał…?

Tym razem sprawa nie wymagała wielu zabiegów. Rzecz mieściła się w programie.

Uruchomiłem peleng.

Światełka przygasły. Prostokątne okienko przedzielone układem współrzędnych jakby powiększyło swoją powierzchnię. Ukazały się dwa punkciki. Wędrowały w górę, ciągnąc za sobą delikatne, ledwie widoczne niteczki. Nagle stanęły. Chwilę trwały bez ruchu, po czym zafalowały i szybko spłynęły w dół, znikając za ramą ekranu. Koniec.

— Koniec — powiedziałem głośno. — O ile? Pięć sekund za późno? Trzy sekundy?

Bez zbytniego zainteresowania omiotłem spojrzeniem obydwa poziomy ekranów. No tak. Żadnych skoków, przerw, podejrzanych mgiełek. Nic. Czyste, łagodnie poświęcające tarcze, mówiące wszystko, co powinienem wiedzieć.

Obcy sygnał. Tutaj to mogło oznaczać tylko jedno. W bezpośrednim sąsiedztwie mojej bazy, kto wie nawet, czy nie na tym samym wzgórzu, pracuje nadajnik dużej mocy. Taki jak mój.

Już go miałem. Linie namiarowe prowadziły mnie jak po sznurku. Ściśle, po dwóch sznurkach. Pozostało mi tylko czekać, aż przetną się na siatce współrzędnych.

Wtedy przestał nadawać. Jakby obserwował każdy mój ruch. Odczekał specjalnie do ostatniej chwili, żeby mi dopiec. — Obłęd — warknąłem.

Uspokoiłem się.

Pomyślmy chwilę. Kto może bawić się nadajnikiem zdolnym, powiedzmy, do nawiązania łączności z Ganimedem? Kto wszedł akurat w pasma przesyłowe, zastrzeżone dla bazy?

Jest ktoś taki. Wiem, że to niemożliwe. Ale pomińmy kwestię możliwości. Cisza także nie może dzwonić. A dzwoni.

Mój poprzednik. Podrzemał chwilę, wstał, zrobił kilka przysiadów i zabrał się do nadajnika.

Nie. Zapis, przekazany przez jego aparaturę, był dokładny. Z pominięciem „rozmowy” o polowaniu, ale ta nie ma tu nic do rzeczy. Ktoś, kto czuwał przede mną, wszedł do hibernatora zaprogramowanego na sześćdziesiąt lat. Dostałem komplet danych. Na to, żeby przestroić komputer i węzły łączności z automatyczną rejestracją, ten ktoś potrzebowałby nie dwudziestu, ale dwustu lat. Był przecież sam.

Odszedłem od pulpitu. Usiadłem w fotelu, położyłem głowę na oparciu i zamknąłem oczy.

Cisza. Już pozorna. Jak w przestrzeni. To nic, że znowu odzywa się we mnie tym rezonansem, od którego płoną lasy. Teraz nie wolno mi tego słuchać.

Hibernator jest w porządku. Sygnalizacja także. Ani załogi oddalone już o kilkanaście parseków, ani system komunikacyjny miasta nie wysyłają tych sygnałów, które zakłócają łączność tu u mnie. Pozostaje jedno. To co uznałem za niemożliwe. Baza. Któraś z dwóch strażnic czekających na swoje dwudziestolecie.

Obie zlokalizowano nie dalej niż w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od hibernatora. To pewne. Każda wygląda inaczej. Mogę minąć, na przykład, skupisko drzew, ścieśnionych trochę bardziej niż w innych miejscach. Otrzeć się o stary kamieniołom. Albo zamkniętą na cztery spusty parkową restaurację. Przystanąć nad wykopem, który wyda mi się stawem.

Jeszcze jedno jest pewne. Będę szukał. Tak długo, aż wejdę w pień jakiegoś drzewa, zanurzę stopę w stawie i wyjmę ją nie zamoczoną, oprę się plecami o nie istniejącą skałę.

Będę szukać… zaraz.

Uniosłem się. Strzeliłem palcami i uśmiechnąłem się do warującego przy wejściu automatu.

Oczywiście, że będę szukać. I znajdę. Muszę mieć dobrze zamącone w głowie, jeśli nie wpadłem na to od razu.

Moja baza jest z metalu. W każdym razie jej wierzchni pancerz. Nie ma powodu, dla którego pozostałe mieliby budować z plastyku. Czy drewna. A skoro tak, to istnieje prościutki sposób. Powiedziałbym, szkolny.

Czujniki ferroindukcyjne. Wystarczą dwa. Nastawione, powiedzmy, na pięćset metrów. Żeby nie prowadziły mnie stale tylko do miasta albo do najbliższego węzła komunikacyjnego.

Wstałem. Wyszedłem do przedsionka i otworzyłem kwadratowe drzwiczki magazynu sprzętu. Przywołałem automat i kazałem mu wynieść przyrządy oraz narzędzia do ich zamocowania.

Po trzech kwadransach urządzenie było gotowe. Na podłodze, niedaleko wyjścia, spoczywały dwa niewielkie walce przytwierdzone do wąskich pojemniczków. Same czujniki zajmowały najmniej miejsca. Ale chciałem mieć swobodę działania i wolne ręce. Postanowiłem, że dam je automatom, a dla siebie zachowam tylko podręczny pulpit dyspozycyjny. To wymagało dodatkowego wyposażenia i trochę pracy. Jeśli już raz trafię na ślad, nie wolno mi przegapić niczego. Chociażby na przykład istnienia dwóch baz leżących dokładnie jedna za drugą w odległości do dwustu metrów.

Przygotowałem automaty i zacząłem się ubierać. W pewnym momencie zatrzymałem się.

— Dobranoc — powiedziałem. — I to wszystko. Na dzisiaj.

Stałem jeszcze z minutę, przyglądając się swojemu dziełu. W końcu potrząsnąłem głową, zrzuciłem bluzę i poszedłem do łazienki.

Trzeba uważać. Na pewno nie powinienem zwlekać zbyt długo. Ale moim głównym zadaniem jest wrócić tutaj. W stanie, który pozwoliłby mi jeszcze trochę popracować.

Dochodziła jedenasta. Od kilku godzin na dworze panował mrok. Wzięło mnie na dobre, skoro o tym zapomniałem.

Słaby wiatr niósł zapach wiosny. Już wczoraj dawała znać o sobie. Dziś była obecna w każdym zaczerpnięciu powietrza.

Rozstawiłem automaty na przeciwległych krańcach polanki, miotacz przewiesiłem przez pierś i odblokowałem czujniki.

Przez chwile nie działo się nic. Nagle wskazówki w okienku wydłużyły się i zetknęły. Wypłynęły cyfry namiaru.

Przyjrzałem im się, po czym uniosłem głowę i pobiegłem wzrokiem ku sąsiedniemu wzgórzu, połączonemu z moim czymś w rodzaju siodła.

Osiemset metrów. Może kilometr. Jak na sąsiednią bazę, zdecydowanie za blisko. Ale nikt nie pytał mnie o zdanie.

Nie spuszczając oczu ze wskaźnika, osłoniłem go dłonią od słońca i zacząłem iść. Z lewej i z prawej, zachowując odległości posuwały się automaty.

Dotarłem do końca polany i nie zatrzymując się wszedłem w zarośla. Kilka następnych minut, trzymając ręce z pulpitem nad głową, taranowałem poszycie. Dalej było nieco luźniej. Wystarczyło jednak tych kilkanaście metrów, abym przemókł do suchej nitki. Każda gałązka dźwigała paciorkowate sznury kropel. Tam gdzie nie docierały promienie słońca, panował przenikliwy chłód.

Na czas forsowani:-; poszycia umilkły wszystkie buczki i dzwony. Słyszałem tylko chrobot kolców i wściekłe przeciąganie ciała przez coś równie dobrze nadającego się do spacerów, jak wnętrze góry. Gdyby nie jeleń a słoń stał w tych krzakach, przeszedłbym pod jego trąbą niczego nie widząc.

Wreszcie wyszedłem na przełęcz, to znaczy na owo dostrzeżone z góry siodełko. Moja broda i policzki płonęły od tysięcy zadrapań i ukłuć. Ale czujniki funkcjonowały bezbłędnie.

[Ku szczytowi następnego pagórka wiodła ogołocona z drzew i zarośli droga, przypominająca przecinkę na górskiej grani. Nie kończyła się ślepo. W miejscu, gdzie stałem, odbijała w prawo, skręcająć w wąskie łożysko dawnego potoku lub w dawny trakt. Tam było miasto.

Ta przecinka zaprowadzi mnie prosto do przedsionka. Postoję pod drzwiami i posłucham, czy nie chrapie przez sen. I czy to nie jego anteny płatają figle moim odbiornikom.