Выбрать главу

Jeśli zamiast w hibernatorze zastanę go w fotelu, przed automatem produkującym stalowe jelenie, to…

Pięknie. Znajdźmy go najpierw.

Pomiary kątowe straciły sens. Puściłem jeden z automatów przodem i odczekawszy chwilę, ruszyłem środkiem ścieżki. Wyglądała jakby przestano ją pielęgnować cztery, powiedzmy pięć lat temu. Tak właśnie powinna wyglądać,

Szedłem nie śpiesząc się, wciąż jeszcze mokry od potu i prysznicu, jakim uraczył mnie las. Głęboko wciągałem do płuc powietrze. Pokłuta twarz paliła teraz żywym ogniem. Zrzuciłem kaptur i rozpiąłem bluzę pod szyją.

Dochodziłem do szczytu. W perspektywie przecinki wyłaniały się już pomniejszone korony drzew, rosnących na przeciwległym stoku. Rozstępowały się, w miarę jak pokonywałem odległość, odsłaniając kolejne odcinki ścieżki. Las był jak wyciosany z kamienia. W powietrzu panował doskonały bezruch. Przecinkę porastała niska trawa z rozległymi kępami mchu. Posuwałem się niemal bezszelestnie.

Wierzchołek był tuż. Nagle, bez żadnego widocznego powodu, idący przodem automat stanął. Zrobiłem jeszcze dwa kroki do przodu i zatrzymałem się również.

Szedł tak samo cicho jak ja. Kota usłyszałbym wcześniej, z większej odległości. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Mało brakowało, a byłbym się uśmiechnął. Tak miękko chodzą ludzie, których nie ma.

Nie pomyślałem o ciszy. Nie tym razem. Od pierwszej chwili wiedziałem, że zabawa się skończyła. Oto coś, co prędzej czy później nastąpić musiało. Po prostu. Pomimo że sama myśl o tym graniczyła z obłędem. Ale mój umysł nie pracował nigdy tak jasno, jak w tym momencie.

Utkwiłem wzrok w perspektywie przecinki. Prawą dłoń oparłem na uchwycie miotacza. Zza wysokich paproci rosnących po obu stronach ścieżki, na skraju lasu, wychynął znajomy kształt. Ujrzałem najpierw skrawek jasnego, niemal białego kaptura, plamę twarzy, bluzę…

Pilot. Dzisiaj nie przypominał dobrze ustawionej sarny. Ani jelenia. Wszystko jedno, prawdziwego czy z metalu. Zresztą nie szło mu o to. Nie wyglądał na zaskoczonego moim widokiem.

Zbliżył się jeszcze o kilka kroków i stanął.

Cisza. Uprzytomniłem sobie, że dzwony ruszyły. Pewnie już jakiś czas temu, tylko że nie zwróciłem na nie uwagi. Słusznie. Nie przeszkadzały mi.

Wyprostował się. Niepokoiło mnie to, że nie widziałem jego oczu. Teraz je zobaczyłem. Były przymrużone, jakby patrzył pod słońce. Ale stał w cieniu. Musiałem dobrze wytężyć wzrok, zanim dostrzegłem, że ma twarz ciemną od opalenizny i zarostu.

Uniósł ramię i pozdrowił mnie.

Nie ma go tam. Halucynacja.

Jeśli jednak jest, niech się odezwie. Podskoczy. Zagwiżdże. Powie kilka słów o pogodzie.

— Ty jesteś… z drugiej dwudziestki — zaczął.

Jego głos brzmiał dość cicho. Mimo to zdołał otworzyć jakiś kanalik w moim mózgu.

— Prowadź do siebie — rzuciłem twardo. — Chcę obejrzeć twój nadajnik.

Zrobił nieokreślony ruch głową i uśmiechnął się. Zęby miał białe jak wilczur. Znowu nie widziałem jego oczu. Odruchowo uniosłem wyżej wylot miotacza. To go zatrzymało. Automaty czekały bez drgnienia. Dla nich było to po prostu spotkanie z człowiekiem.

Utkwił wzrok w miotaczu. Przyglądał mu się chwilę, po czym spojrzał mi w oczy. Jego prawa brew powędrowała do 'góry. Teraz dopiero spostrzegłem, że nie miał broni.

— Byłem… przed tobą — powiedział.

Aha. Był przede mną. Wlazł do hibernatora zaprogramowanego na sześćdziesiąt lat. Dlatego właśnie stoi tu teraz i uśmiecha się. To znaczy uśmiechał się jeszcze trzydzieści sekund temu.

— Jak się nazywasz? — spytałem.

— Gummi — powiedział szybko. — Mów po prostu: Gumm.

— Jesteś z Centrali?

Przytaknął ledwo zauważalnym ruchem głowy. Dzwony ucichły. Ogarnęło mnie rozdrażnienie.

— Próbowałeś się leczyć? — warknąłem. — Czy machnąłeś ręką?

— A ty? Proszę. Partner.

Milczał dłuższą chwilę, przyglądając mi się badawczo. Teraz widziałem już dokładnie głębokie, faliste bruzdy na jego czole i wcięcia wzdłuż nosa, które czyniły jego usta wypukłymi i zapewniały im byt niezależny od reszty twarzy. Policzki miał zapadnięte i szarawe. To znaczy te niewielkie części policzków, jakie pozostały wolne od zarostu. Ale najciekawsze były jego oczy. Szeroko otwarte i zasnute mętnym nalotem. Oczy człowieka, który bez szkieł nie dojrzy własnej wyciągniętej ręki.

— Nie — odezwał się w końcu, jakby z żalem. — Ty nie. Jesteś tu za krótko… Cztery lata, prawda? Może pięć?…

— Nie wiesz? — spytałem łagodnie. — Pięknie — zmieniłem ton. — Idziemy do ciebie. Pogadamy. Tylko przedtem rzucę okiem na twoje nadajniki.

Drgnął. Przez moment wydało mi się, że przybladł. Ale nie mógłbym przysiąc.

— Nie — powiedział. — Wolałbym nie. Mocniej ścisnąłem miotacz.

— Prowadź — powtórzyłem spokojnie. — Krótko, to dość względne określenie. Może jestem tu krótko dla kogoś takiego jak ty. Ale dostatecznie długo, żeby pociągnąć za spust, kiedy uznam, że powinienem to zrobić.

Zesztywniał. Przez moment mierzył mnie spojrzeniem. Z jego oczu pozostały szparki.

— Nie pójdziesz tam — rzucił ostro. — Albo pójdziesz sam. Nie wziąłem broni — dodał, jakby to coś wyjaśniało.

— Właśnie — podchwyciłem. — Ale ja wziąłem. Jesteś… z kimś? Zawahał się. Poruszył wargami i przełknął ślinę. Wyglądał, jakby

właśnie zrzucił z pleców worek, wypchany żelastwem.

— Kto jest z tobą? Kobieta?

Zwilżył wargi językiem i skinął głową. Jego oczy celowały teraz w czubki moich butów.

Uderzyła mnie pewna myśl.

— Położyłeś ją spać, czyż nie? — spytałem. — Zamknąłeś ją w swoim hibernatorze. Dlatego ja odebrałem normalny zapis, kończący się zatrzaśnięciem klapy. Wszystko się zgadza. Poza osobą śpiącego. Po co to zrobiłeś? Po co brałeś ją ze sobą, jeżeli teraz i tak jesteś sam? Pokłóciliście się? Chciała do mamusi? Ponownie przełknął ślinę. Na czoło wystąpił mu pot.

— Ona… — wykrztusił —…nie wiedziałem, że zostaje. Nie powiedziała mi. Kiedy przyszła, było po wszystkim. Tamci już spali. Co miałem zrobić?

W ułamku sekundy ujrzałem przed oczami twarz Avii. Wyprostowałem się, aż mi w piersi zatrzeszczało.

— A teraz co robisz? Poruszył bezradnie ręką.

— Pracowałem normalnie… — powiedział cicho. — Zostawiałem ją w domu. A potem… — zająknął się — potem ona poszła… to znaczy zasnęła. Zamknąłem ją w hibernatorze. Więc sam musiałem zostać. To chyba logiczne — dokończył niemal szeptem.

Zastanowiłem się. Logiczne. Jak pętla czasu. I równie prawdopodobne. Zgoda, że w każdej bazie był tylko pojedynczy hiberna-tor, właśnie taki jak u mnie. Ale na upartego potrafiłbym w nim zmieścić drużynę siatkówki. Co dopiero parę nierozłącznych kochanków.

— Logiczne — burknąłem. — Pod warunkiem, że nie wie się tego, co ja. Co my wszyscy, dla których zbudowano w tym lesie księżycowe bazy, udające… a propos — wtrąciłem — pod czym mieszkasz? Co to jest? Domek z piernika? Skarpa? Karmnik dla zwierząt? Czy po prostu kupa kamieni?

Uniósł głowę. Jego oczy stały się czujne.

— Nie wiem, o czym mówisz — powiedział z namysłem. Wzruszyłem ramionami.

— Nie wiesz? — zdziwiłem się. — Jak myślisz, dokąd szedłem tą ścieżyną, o którą przestałeś się troszczyć, kiedy, jak powiadasz, znowu zostałeś sam? Do ciebie. Powiem ci, co to jest. I gdzie. Za kilka minut.

Wezwałem pierwszy automat. Podszedł na swoich ptasich łapach, niezdarnym ruchem wyminął stojącego na ścieżce mężczyznę i zaczął się oddalać.