Выбрать главу

Ruszyłem za nim, ale człowiek, który nie poszedł spać, zastąpił mi drogę.

— Nie pójdziesz tam.

Mówił cicho, ale w jego głosie było coś, co skłoniło mnie do zastanowienia. Coś więcej niż upór. A nawet strach. On miał pewność, że nie pójdę. W każdym razie, że nie dojdę. Zatrzymałem się.

— Co zrobiłeś z bazą? — spytałem.

Skwitował to grymasem, jakby chciał się uśmiechnąć i zrezygnował na skutek oporu mięśni twarzy.

— Nic — oświadczył. — Zaprogramowałem tylko automaty na hasło. Zniszczą każdego, kto podejdzie i nie potrafi powiedzieć dwóch prostych słów.

— Jak prostych? — mruknąłem. — Romeo i Julia? Nie. To zbyt rzewne. Już wiem. Orfeusz i Eurydyka. Przy odrobinie dobrej woli znalazłyby się nawet analogie…

— Imię i nazwisko — powiedział bez wahania. — Dziewczyny, która chce mieć spokój. Możesz mnie sprzątnąć. Ale do bazy nie wejdziesz. Chyba że zgadniesz. Chcesz spróbować? Była taka bajka o rozbójnikach i Sezamie. Nie mówię o analogiach, ale możesz się zabawić. No wiec?

Nie odpowiedziałem od razu. Na dobrą sprawę facet mógł się podobać. Jego zimna krew. I sposób stawiania sprawy. Jego oczy wciąż jednak kazały mi mieć się na baczności. Przeczyły jego opanowaniu. Sprowadzały je raczej do stępienia. Czy rezygnacji. Ale nie takiej, żeby zrobił wszystko, co mu powiedzą. Tak jak to bywa, kiedy człowiekowi nie zależy już na niczym.

Bluffował. Gdyby był tym, za kogo się podawał, nie programowałby automatów na hasło. Nawet gdyby naprawdę obiecał jakiejś dziewczynie, która chciała mieć spokój, że nikt jej nie, zbudzi. Kim był w takim razie? Lub jeśli to coś innego niż zwykły bluff?

— Co proponujesz? — spytałem obojętnym tonem. Zatrzymałem automat, który osiągnął już najwyższy punkt wzniesienia i dodałem: — Zostajemy tutaj? Zapraszasz mnie na piknik? Trochę chłodno, ale ostatecznie raz na czterdzieści lat… No cóż, o tej porze kluby nieczynne.

Twarz mu się wydłużyła. Jego dłoń uniosła się do czoła, ale zatrzymał ją w pół drogi i opuścił.

— Ja… — zaczął i urwał.

Zdawało mi się, że wiem, co chciał powiedzieć.

Cisza. Wpierw jakoby wespół z kimś, kto nie chciał zostawić go samego. A potem dzwony. Powinny brzmieć gorzej niż moje. Jeśli słuchałby ich ze świadomością, że o metr za kabiną śpi ktoś, kto chętnie podzieliłby się z nim ich dźwiękiem. Wszystkimi dźwiękami ciszy.

— No dobrze — powiedziałem. — Chodź ze mną. To znaczy, przede mną — poprawiłem się. — Pierwszy pójdzie automat. I pamiętaj, że nabrałem już pewnej wprawy w… polowaniu.

Popatrzył mi w oczy, po czym skinął głową. Bez słowa ruszył z miejsca.

Wydałem dyspozycje automatom, odwróciłem się i poszedłem za nim.

Rozdział 7

— Cokolwiek robiłem, czy pracowałem, czy słuchałem kawałów, czy nawet… — zawahał się — byłem z dziewczyną, zawsze i wszędzie czekałem — na coś, co dopiero przyjdzie. Jakby ktoś podłączył mój system nerwowy do wibratora. Znasz to? Robisz to co inni, coś mówisz, a w tobie wszystko dygoce. Rodzą się jakieś zalążki myśli, gubisz je, odnajdujesz znowu, ale już zubożałe, matowe, pozbawione perspektywy. Marzysz o chwili spokoju, żeby dojść z sobą do ładu, a kiedy przychodzi, masz ochotę na jedno: pójść spać. Tylko że nie możesz zasnąć. Więc włączasz się znowu, jak zapalniczka, gadasz, machasz rękami. W ten sposób oczyszczasz się z resztek zobowiązań wobec własnych nie donoszonych myśli i możesz zaczynać od początku.

Zapalał się. Wyrzucał z siebie słowa z szybkością młynka. Przerywał, łapał powietrze i mówił dalej wysokim, napiętym głosem. Tylko jego oczy były wciąż nieruchome, jak ślepe.

Tak, to cisza. Nasłuchał się jej, stracił poczucie czasu i wydaje mu się, że te wszystkie dzwony, buczki i piszczałki grały jeszcze, zanim znalazł się sam na tych wzgórzach. Sam? Właśnie. Kilkakrotnie już chciałem mu przerwać, ponieważ miałem wrażenie, że łapię go na tym, jak zaczyna prowadzić swoją grę z pełną świadomością. Jednak wciąż brakowało mi jakiegoś ogniwa, żeby ułożyć sobie tę jego grę w logiczną całość. A musiałem mieć pewność. Dlatego nie mogłem nic zrobić. Jeszcze nie. Mogłem jedno. Udawać, że to, co mówi, przyjmuję za dobrą monetę.

Umilkł. Jego dłonie, leżące na kolanach, unosiły się i opadały w rytm oddechu. Koniuszki palców żyły swoim własnym życiem. Drżały.

— Zajmowałeś się historią? — spytałem.

Powoli zwrócił twarz w moją stronę. Ale nadal patrzył donikąd

— Historią? — powtórzył niezbyt przytomnie. — Dlaczego?. Wzruszyłem ramionami.

— Cała ta opowieść o człowieku, który ani żyć, ani umrzeć nie może, to historia nie przystosowanego. Uporaliśmy się z tym dobre dwa wieki temu. Ale ty nie, prawda? Ty tkwisz po uszy w dwudziestopierwszowiecznym kryzysie cywilizacyjnym. Jakby twoi rodzice nie słyszeli o psychologii, a ty sam o stymulacji homeostazy. Niech będzie. Skoro tak jest, to wszystko się zgadza. Tylko jakim cudem trafiłeś do Centrali? Powiedzmy, że masz swoje sprawy. Ale jak, do diabła, można siedzieć na przykład nad Transplutonem z przekonaniem, że właściwie należałoby zająć się czymś zupełnie innym? Co robiłeś w Centrali?

Drgnął. Utkwił spojrzenie w moich dłoniach, jakby się bał, że za chwilę zrobię coś, co zmusi go do działania.

— W Centrali…? — bąknął. — Ja…? Czekałem.

Nagle oprzytomniał. Zerwał się z fotela i podszedł do mnie. Kąciki ust pojechały mu do góry. Wargi miał spękane, pokryte płatkami zeschłego naskórka.

Zaczai się cofać. Uderzył plecami o oparcie fotela i zachwiał się.

Ale nie zauważył tego.

— Minuty ciszy — wychrypiał. — To było moje życie, rozumiesz?

W jego głosie zabrzmiały równocześnie pasja i skarga. Odruchowo zrobiłem dwa kroki do tyłu. Oparłem się o ścianę i założyłem ręce na piersi.

— Wyjeżdżałem z miasta bez celu i szedłem tam, gdzie rosło kilka drzewek — ciągnął. — Kładłem się na ziemi, zatykałem uszy i wyobrażałem sobie, że ta łąka pode mną biegnie aż po horyzont. Że tam za tymi biednymi drzewkami nie ma tachostrad, torów, fabryk, miast i w ogóle niczego. Tłumów, obecnych na każdym centymetrze Ziemi. Bo podzieliliśmy ją już na centymetry.

Urwał. Jego oddech stał się świszczący. Oczy nadal miał zamglone, ale chwilami zapalały się w nich ostre błyski. Jakby tlący w nim żar przegryzał się na zewnątrz.

— Ziemia — podjął po chwili. — Ziemia. Skrawek zieleni, pagórek, trochę wody. Rozumiesz? Nigdzie i nigdy. Przez całe życie. Pola siłowe, stymulacja, gwizd szosy, grzmot najbliższego miasta, głosy ludzi. Nie ludzi, ludzkie. To różnica. Monotonne, nie do wyłapania, obecne zawsze i wszędzie, jak te… dzwony.

Przyjrzał mi się odrobinę przytomniej. — Wiesz, o czym mówię? — spytał podejrzliwie.

Przytaknąłem spokojnie.

— Wiem. O ciszy.

Podszedłem do klimatyzatora. Zrobiło się duszno. Jakby wokół bazy znowu płonął las. Niespodziewanie dla samego siebie odwróciłem się i zrobiłem krok w jego stronę.

— To byłeś ty?! — rzuciłem. — Prosiłeś o pomoc? Ostrzegałeś? Wyprostował się i zadarł głowę.

— No?! — dalej mówiłem ostrym, naglącym tonem. — Powtórz to teraz. Co, nie tutaj? Proszę bardzo. Wyjdźmy. Będziesz mógł wleźć w krzaki. Jeśli tylko tak potrafisz. Mam tu piękne szpalery. Może rozwiążą ci język.

Jego oczy zmieniły wyraz. Odbiło się w nich niedowierzanie.