Выбрать главу

W ostatecznym rachunku nasza wyprawa okazała się zwykłym lotem inspekcyjnym, tyle że do najdalszej ziemskiej stacji obserwacyjnej.

Swego czasu start „Dyny” stanowił sensację. Towarzyszyła mu atmosfera powszechnego entuzjazmu, niekiedy wręcz euforycznego. W sygnały, przekazywane z bezludnej bazy w rejonie Proksimy, wmieszał się obcy kod. Uruchomiono całą ziemską sieć informacyjną. Powołano kilkusetosobowy sztab specjalistów. Ulice opustoszały, bo ludzie nie chcieli odchodzić od odbiorników. Wszyscy czekali na doniesienia o spełnieniu wizji setek pokoleń: spotkaniu z kosmitami.

Czekanie przeciągało się. Minęły miesiące, zanim ostatecznie stwierdzono, że przechwycone sygnały, chociaż nie pochodzą ze źródeł naturalnych, są alogiczne. Wszelkie próby odczytania ich jako kodu komunikacyjnego pozostały bez rezultatu.

Pomimo to, kiedy zdecydowano się wysłać patrol w celu zbadania sprawy na miejscu, żegnały nas tłumy. Wyruszyliśmy obciążeni dziesiątkami specjalnie dla nas wymyślonych selektorów i dodatkowym komputerem z przystawkami, mieszczącymi wszelkie możliwe kombinacje programów kontaktowych. Kiedy po czterech latach budziliśmy się w pobliżu celu, nie wiedzieliśmy, co naprawdę zastaniemy na globach Centaura.

Ujrzeliśmy dobrze znane konstrukcje automatycznej stacji, upstrzone talerzami i kratownicami anten, z których najmniejsza liczyła sześćset metrów średnicy. Sporo trudu i jeszcze więcej czasu kosztowało nas odszukanie miejsca, w jednym z setek tysięcy węzłów światłowodowych, gdzie trafienie meteorytu spowodowało powstanie swoistego rezonansu, czegoś w rodzaju echa magnetycznego. I to było wszystko.

Ziemia znała prawdę od trzech z górą lat. Strumienie tachjonowe biegną szybciej niż pędzone nimi statki. Nawet Tarrowsen i Oneska zdawali się nie pamiętać, po co nas właściwie wysłano i jak wyglądało pole startowe, kiedy zajmowaliśmy miejsca w kabinie promu. Na temat awarii stacji, bo w końcu była to tylko awaria, oraz sposobu jej usunięcia, nie zająknęli się słowem. To już historia. Jeden z zabawniejszych może, ale nic nie znaczących epizodów w dziejach eksploracji kosmosu.

Ostatni kwadrans lotu minął już w milczeniu. Patrzyłem na rozbiegające się w dole kontury kontynentu i pierwszy raz tego dnia pomyślałem o Avii. Jej delikatna twarz o drobnych, wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych, stanęła mi przed oczami, jakby od chwili naszego rozstania minęły nie lata a godziny.

Nic tak jak tęsknota nie unaocznia człowiekowi spójności czasu i przestrzeni. Ciążył mi każdy tysiąc kilometrów pogłębiający przepaść dzielącą „Dynę” od Ziemi. Ale przed rozpamiętywaniem rozłąki bronił mnie instynkt pilota. Instynkt samozachowawczy. Nie chciałem tęsknić. Miewałem godziny, a nawet doby, kiedy to mi się udawało.

Jest jeszcze te dziewięć lat, które dla mnie, pędzącego przez próżnię w wąskiej puszce hibernatora, zbiegły się do niespełna dwunastu miesięcy. Stanie się to zapewne żelaznym tematem naszych żartów i przekomarzań, ale podświadomie Avia nigdy nie przestanie oczekiwać potwierdzenia swojego kobiecego niepokoju.

Włożyła dzisiaj tę samą sukienkę co wtedy, kiedy mnie odprowadzała. Nie jestem sentymentalny, ale nad kimś, kto teraz powiedziałby mi, że to tylko gest, mógłbym się litować do końca życia. Stała samotnie, pośrodku ogromnej hali portu orbitalnego.

Idąc rozejrzałem się mimo woli, zaskoczony pustką panującą w tym, zwykle tak ruchliwym miejscu. Wtedy spostrzegłem, że podczas naszej nieobecności dworzec pozbawiono ścian i w ogóle jakichkolwiek konstrukcji nośnych. Pozostała jedynie zawieszona na nie istniejących nitkach płaszczyzna dachu.

Ale teraz była przede wszystkim Avia. Nie poruszyła się, kiedy szliśmy w jej stronę. Moi trzej towarzysze pozostali nieco z tyłu, jakby nagle odkryli, że mają sobie mnóstwo do powiedzenia.

Pozostała milcząca i bierna także wtedy, kiedy stanąłem przed nią i pocałowałem ją w usta. Chciałem ją przygarnąć, ale cofnęła się. Utkwiła wzrok w moim czole uważnie badając każdą zmarszczkę. Patrzyła tak dłuższą chwilę, aż wreszcie usłyszałem jej śmiech. Położyła mi dłonie na piersi. Uniosła głowę. — Jakiś ty młody — powiedziała. Z tyłu dobiegło westchnienie. Oneska. Nie wiem, czy bezwiednie dał wyraz swojemu zniecierpliwieniu, czy też słowa Avii poruszyły w nim jakąś bardzo osobistą, wrażliwą strunę.

Rezerwa, z jaką myślałem o pierwszych chwilach po powrocie, okazała się zdumiewająco bezsensowna. Nie ma reporterów, ciekawskich, nie ma nawet garstki entuzjastów. Wszystko wygląda inaczej. Dlaczego ten hali jest pusty jak cmentarz nad ranem? Dlaczego A via przyszła sama? Gdzie są moi najbliżsi? Nie stało się nic złego. Tarrowsen powiedział to wyraźnie, zresztą dość spojrzeć na Avię. Więc co, u licha? Zaśmiała się znowu.

— Załatw szybko swoje sprawy. W domu nie mogą się doczekać… Wzruszyłem ramionami. Równie dobrze jak ja wie, dokąd teraz pójdę. Weryfikacja przekazów informatycznych — tak to się nazywało w regulaminie Centrali. Potem „medycyna”. W sumie kilka, jeśli nie kilkanaście godzin.

— Lepiej nie czekajcie z obiadem — mruknąłem, dając znak Halebowi, który przywitał się krótko z Avią, po czym od razu ruszył w kierunku wyjścia.

Dopiero z odległości kilkunastu metrów od zewnętrznego tarasu dostrzegłem sterczące wzdłuż obrzeża dawnej konstrukcji portu małe, czarne głowice emitorów. Oto i przykład zastosowań nowej teorii pola. Oneska i Tarrowsen byli niedorzecznie wstrzemięźliwi, ale to tutaj mówiło wiele. Doskonale przeźroczyste tworzywo nie istniało nadal. Ścian po prostu nie było. Płaszczyzna dachu spoczywała na polu siłowym, stymulowanym z wbudowanych w fundamenty aparatów. No cóż. Ja sam, jeszcze jako stażysta, poznałem kilka dość mglistych teorii, proponujących zastąpienie najrozmaitszych konstrukcji i materiałów „budulcem” siłowym. Byłem świadkiem dwóch czy trzech pomyślnie zakończonych eksperymentów. Próby te jednak nigdy nie wyszły poza progi placówek badawczo-doświadczalnych. To znaczy do momentu naszego startu.

Możliwości tkwiące w świeżo odkrytym „nadsystemie” istotnie mogły oznaczać prawdziwą rewolucję matematyczno-inżynieryjną, skoro w ciągu kilku lat ludzie potrafili nie tylko uporać się z geometrią, to jest z problemami zasięgu stymulatorów, modulacji i wzajemnego przenikania płaszczyzn, lecz także przejść do stadium zastosowań na taką skalę jak tutaj, w tym porcie.

Powtórzyłem sobie w duchu, że człowiek nie może dwa razy wejść do tej samej rzeki, przeszedłem przez szerokie drzwi wytyczone słupami ostrego, pomarańczowego światła i znalazłem się na placu dworcowym.

Stanąłem jak porażony. Moim pierwszym odruchem było uciec. Skryć się napowrót w zaciszu portu przed koszmarnym hałasem, przewiercającym czaszkę, paraliżującym mięśnie i nerwy. Z całej siły przycisnąłem dłonie do uszu. Potrzebowałem dobrej chwili, żeby jako tako ochłonąć.

Miasto nie było głośniejsze niż dziewięć lat temu. Najwyżej odrobinę. Ale tło akustyczne jest ważnym elementem procesów przystosowawczych. Można się odzwyczaić. Nie mówiąc o naturalnym sojuszu człowieka z ciszą.

Sojusz człowieka z ciszą. Tak. Tak właśnie wtedy pomyślałem.

Ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się. Oneska patrzył na mnie ze zrozumieniem i poruszał wargami. Oderwałem ręce od głowy i usłyszałem jego ostatnie słowa:

— …każde bzyknięcie muchy w sąsiedniej dzielnicy…