— Ja… prosiłem…? Wzruszyłem ramionami.
— Może nie ty. W takim razie przepędziłeś kogoś, kto liczył na to, że mu pomogę. Nie tylko jemu. Nic o tym nie wiesz?
— Ktoś był u ciebie?! — wykrzyknął.
Nie myliłem się. W jego głosie brzmiało coś więcej niż tylko ciekawość.
— No dobrze — machnąłem ręką. — Zobaczymy. Na wszelki wypadek przez jakiś czas będę w lesie przystawać pod każdym krzewem. Możesz sobie wybrać. Jeśli tak zależy ci na dyskrecji. Tymczasem…
— Czekaj — przerwał — o kogo chodzi?! To znaczy… — zreflektował się — przecież tu nikogo nie ma…
Nikogo. Skoro tak, odłóżmy tę kwestię. Może jest szczery. Może nic nie wie. I nie chce się z tym pogodzić. Ale za bardzo go to obeszło, żebym miał mówić dalej.
— Tak — uśmiechnąłem się. — Tu nie ma nikogo. Tylko las, górki i zwierzęta. Czasem coś zaczyna gadać. Ale to bajki. Opowiadam ci bajki.
Twarz mu ściemniała.
— Powiedz — syknął. Pochylił się w moją stroną. Jego ramię drgnęło.
— Nie. To tylko cisza.
— Cisza! — szczeknął.
Czekałem. Minęła minuta. Może dwie.
— Cisza — powtórzył w końcu zmienionym tonem. — Myśli współmierne z czasem. I nie tylko myśli. Wszystko, co robisz. Całe życie marzyłem o ciszy.
— Masz ja teraz — zauważyłem.
Jego oczy rozszerzyły się. Nie pozostało w nich śladu dymu. Tylko płomień. Zrobiły się niemal białe.
— Mam! — wykrzyknął. — I nie pozwolę jej sobie odebrać! Wyprężył się i zacisnął pięści.
Tego było już za wiele. Przyjrzałem mu się odrobinę inaczej. I dłużej. Opamiętał się. Jego oczy przygasły. Opuścił ręce i rozejrzał się, jakby z zakłopotaniem.
— Muszę już iść — powiedział tak cicho, że ledwie dosłyszałem.
— Czekają na ciebie? — zagadnąłem od niechcenia. Znowu zesztywniał.
— Kto?
— Nie wiem — uśmiechnąłem się. — Może rozmawiacie przez sen? Słyszałem o czymś takim.
— Naprawdę? — mruknął. — Ktoś ci opowiadał? Czy tylko chciałbyś, żeby tak było?
Znowu był sobą. Jak wtedy, na przełęczy, kiedy zastąpił mi drogę. To dawało do myślenia. W jego wypadku dzwony działały widać okresowo. Z przerwami na załatwianie spraw nie cierpiących zwłoki.
Tak czy owak w dalszym ciągu nie wiedziałem nic.
Co gorsza, zacząłem wypadać z gry. Drażnił mnie jego głos. Obecność. Zatęskniłem do ciszy, o której mówił. Nie, nie tej. Mojej ciszy.
Od kiedy przekroczył próg bazy, byłem pewny, że stąd nie wyjdzie. Że muszę go położyć spać, ponieważ na to liczyli ludzie, którzy mnie tu zostawili. Nagle zmieniłem zdanie. Ludzie liczą na coś więcej. Na przykład, chcą wiedzieć. Muszą wiedzieć. Zamykając go teraz w hibernatorze pożegnałbym się z szansa zbadania sprawy do końca. Jeśli nie na zawsze, to na pół wieku. Ale ta sprawa nie może czekać tak długo. W ogóle nie może czekać. Właśnie dlatego muszę zdobyć się na cierpliwość. Kogo on tam ma, w tej swojej bazie, czy… w tym cichym lesie?
Ruszył ku wyjściu. Bez pośpiechu. Duże, wyposzczone zwierzę, spacerujące w klatce. Takie miał ruchy. Można mu się przyglądać bezkarnie. Ale nie wolno podchodzić do prętów.
Odprowadziłem go spojrzeniem. Zniknął w przedsionku, nie odwracając się nawet, żeby mi skinąć głową. Odczekałem chwilę, po czym poszedłem za nim. Stanąłem w przejściu i oparłem się o framugę.
— Przyjdziesz? — spytałem. — Uhm…
— Sam?
Zatrzymał się. Chwile szukał zamka, jakby pierwszy raz miał do czynienia z magnetyczną listwą, stosowaną we wszystkich obiektach Centrali. Wreszcie znalazł. Snop światła uderzył w las.
— Tak — powiedział.
Dopiero kiedy zniknął mi z oczu, wyszedłem przed próg. Dotarłem do miejsca, skąd mogłem dostrzec jego rozpływające się w mroku plecy. Wydał mi się teraz nienaturalnie wysoki.
— Poczekaj! — zawołałem.
Kroki ucichły. Stanął.
— Kiedy przyjdziesz — powiedziałem dobitnie — zatrzymaj się na skraju lasu i krzyknij. Ja także zaprogramowałem automaty na hasło. Nie ruszaj się, dopóki nie wyjdę. Zrozumiałeś?
Z ciemności dobiegł niewyraźny głos.
Postałem jeszcze jakiś czas, po czym wróciłem do kabiny. Omiotłem wzrokiem ekrany i poszedłem do łazienki. Siedząc już przy stole zacząłem nasłuchiwać. Podniosłem do ust kostkę koncentratu. Moja ręka zastygła w pół drogi.
Są. Pojawiają się w sekundowych odstępach. Najpierw jest jeden czysty dźwięk, jakby pianista podawał ton orkiestrze. Przylatują następne i powietrze wypełnia się głosem buczków. Grają jakiś czas z jednakowym natężeniem, a następnie zaczynają pulsować: To już dzwony.
Na zewnątrz jest noc. Wydaje mi się, że ta noc trwa od bardzo dawna. I że kiedy nadeszła, nic się nie wydarzyło. Moje pomiary, droga, spotkanie na starej ścieżce — to wszystko rozegrało się jedynie w sferze dźwięków. Ciszy. W tym, co sprawia, że ją słyszę.
Nie było żadnego spotkania. Jeśli kilka minut temu ktoś siedział w tym fotelu, to mogłem nim być tylko ja sam. W promieniu tysięcy kilometrów nie ma żywego ducha. Oprócz tych, którzy kiedyś ożyją. Nie mówiąc o wyjętym z dwudziestowiecznych książek „nie przystosowanym” pilocie Centrali. Bzdury.
Bzdury?
Napchałem usta koncentratem. Jadłem spokojnie, pracując rytmicznie szczękami. Przełknąłem i uśmiechnąłem się. Nie widziałem tego uśmiechu, ale mógłbym o nim coś niecoś powiedzieć. Na przykład to, że moja twarz przyjęła go ze zdziwieniem. Był dla niej czymś zaskakująco nowym.
— Nie — zaprzeczyłem sobie na głos. — Żadne bzdury.
Głos należał do mnie. Parę razy w życiu słyszałem już to jego chrapliwe brzmienie. Jak dotąd radziłem sobie z tym, co następowało potem. Dlatego mogłem latać do gwiazd.
Nie pamiętałem już twarzy człowieka, który był tu u mnie. Nie potrafiłem go sobie wyobrazić, jak idzie teraz przez las. Nie odszedł jeszcze daleko. Czy nie zboczy z nowej ścieżki, którą kazałem wyrąbać automatowi, kiedy razem szliśmy do mojej bazy? Nie, nie zboczy. Zna drogę. Mimo to nie widzę i nie słyszę nic. Nawet kiedy zaciskani powieki i usiłuję przywołać obraz jego szczupłej, wysokiej sylwetki. Idzie, kołysząc się, stawia jedną stopę, teraz druga…
Nic. Tylko dzwony.
Nie dam się zwieść ciszy. Był tu naprawdę. Powiedział kilka zdań, które warto zapamiętać. A jeszcze bardziej warto pamiętać to, co przemilczał. Co mówiły fakty. Jego wygląd i zachowanie. Jego istnienie, przede wszystkim.
Tej nocy wysłałem na zewnątrz wszystkie automaty. Położyłem się w bluzie, z na pół rozpiętym kapturem. Miotacz ulokowałem w zasięgu ręki.
Tuż przed zaśnięciem wyrosła mi przed oczami twarz profesora Marteau. Zresztą, może to już był sen.
Nazajutrz po raz pierwszy dostrzegłem zmianę w obrazie przekazywanym z przestrzeni. Dwa statki skorygowały program lotu.
Liczby w okienkach przesunęły się o niewyobrażalnie małe wartości, ale biorąc pod uwagę odległość, była to rewolucja.
Złamano drobiazgowo opracowany program ekspedycji. Dwie załogi zmierzały do nowego celu. Co więcej, trajektorie ich lotu zaczęły się zbliżać.
Powinienem obliczyć parametry styku. Zatrudnić kalkulatory, po czym zasiąść przed komputerem. Niestety, miałem własne, ziemskie kłopoty. To, co działo się na ekranie, było intrygujące, ale nie niebezpieczne. Obraz pozostał przejrzysty. Łączność funkcjonowała wzorowo.
Zresztą, za parę dni i tak dowiem się czegoś więcej. Namiar biegnie torem zbieżnym do pasm znaczeniowych. Ale tylko zbieżnym. Przy gwiezdnych odległościach wystarczy odchylenie niewykrywalne praktycznie przez najczulszą aparaturę. Zdarzało się, że po ostatnim urwanym słowie pilota, któremu eksplodowały silniki, namiar nie istniejącego statku docierał do bazy jeszcze przez kilkanaście minut. Teraz w grę wchodzą nie minuty, lecz tygodnie. Sytuacja się odwróciła. Sygnał kontrolny wyprzedza wszystkie inne.