Выбрать главу

Przyda mi się tych kilka dni na uporządkowanie moich spraw tutaj. A jeśli nie zdążę…

— Wówczas — powiedziałem, prostując się — nie będę musiał kłopotać się tym, co przychodzi z kosmosu. Jak zresztą czymkolwiek innym.

Odszedłem od ekranów. Zapiąłem bluzę, uszczelniłem spojenia próżniowego skafandra i poszedłem do magazynu po kask. Chwilę nasłuchiwałem z uchem przyciśniętym do drzwi, zanim odblokowałem zamek.' Jakbym przestał ufać automatom i zainstalowanej na zewnątrz aparaturze. Sprawdziłem jeszcze nadajniki i wyszedłem.

Wiosna. Dość było jednej ciepłej nocy, żeby las zgęstniał. Gałązki napęczniały, korony niektórych drzew wypełniła już mozaika drobniutkich liści.

Drogę do przecinki zagradzały nieruchome sylwetki automatów. Dwa z nich ustawiły się dokładnie na wprost wejścia. Z wierzchołka kopuły ujrzałem pozostałe. Otoczyły bazę szczelnym kordonem. Zbyt szczelnym, jak na tę planetę.

W powietrzu panował ruch. Ciepłe podmuchy szły pasami tuż nad powierzchnią gruntu. Wyżej wiatr ziębił powłokę skafandra.

Poznałem to po wskazaniach mikroskopijnych czujników klimatyzatora.

Automaty. Ciężkie, ciemne bryły z odpryskami wysięgników. Wiedziałem, że wystarczy jeden sygnał, aby ożyły. Nie sygnał nawet, a najprostsza informacja o zbliżaniu się człowieka, zwierzęcia czy maszyny.

Cała otwarta przestrzeń tchnęła spokojem. Nie działo się nic. Nawet niebo było bezchmurne.

Dłuższą chwilę wpatrywałem się w wierzchołek sąsiedniego wzgórza. Starą przecinkę zasłaniały drzewa nawet przed wzrokiem kogoś, kto wiedział, gdzie jej szukać. Splecione korony drzew tworzyły jednolitą masę. Jeśli ktoś szedł teraz tamtędy, zobaczę go nie wcześniej, aż kiedy wyjdzie na skraj polany.

Stałem parę minut. W pewnym momencie nagłym ruchem odpiąłem kask. Odetchnąłem z ulgą. Nawet jeśli ta cisza jest pozorna, należy do mnie. Ja jestem u siebie. Niech pilnuje się ten, który przyjdzie. Lub ci, którzy przyjdą.

Pomyślałem o najbliższym wieczorze. O człowieku, który zajmie miejsce w moim fotelu i będzie mówił. Mniejsza, o czym. Chodzi o jego głos. Wysoki, pełen dziwacznych, fałszywych tonów. Chwilami twardniejący w beton.

Powinienem sprawić, żeby umilkł. Każdy dzień oddala mnie od mojego pokolenia. Zostaję w tyle za czasem. Po to, żeby strzec śpiących ludzi między innymi przed takimi głosami. Przed złą przygodą. Przed nimi samymi, takimi, jakimi byli w stworzonym przez siebie świecie, który wymknął im się z rąk. Teraz pozwalają temu światu odpocząć od siebie. Niech więc odpoczywa w ciszy.

Człowiek, który albo sprzeniewierzył się swoim obowiązkom, albo, co niemal pewne, w jakiś inny sposób zagraża projektowi „równowagi biologicznej”, zamilknie. Zrobię to. Może jeszcze nie dzisiaj. Ale zrobię na pewno. Chyba że mnie przechytrzy.

Nie wiem, dlaczego wyobraziłem sobie, że przyjdzie wieczorem. Spotkałem go w pełni dnia. Słońce świeciło mi w oczy, tak że w pierwszych minutach nie widziałem rysów jego twarzy. A jednak kojarzył mi się ze zmrokiem. Byłem pewien, że przed zachodem nie usłyszę jego głosu.

Około piątej po południu skończyłem zwykłe czynności. Sprawdziłem posterunki. Założyłem nowy bęben z taśmą w opróżnionym zasobniku aparatury zapisującej. Nie śpieszyłem się. Nie robiłem niczego po łebkach. To, że skończyłem dwie godziny wcześniej niż zwykle, nie znaczyło nic. Równie dobrze mogłem przeciągnąć zajęcia do północy. A nawet dłużej. Zdarzało się tak już nieraz.

Pięć po piątej tkwiłem w fotelu przed ekranami i wpatrywałem się w szeregi punkcików, jakby naprawdę mogły mi powiedzieć o ziemskich załogach coś więcej ponad to, że jeszcze istnieją. Pół do szóstej wstałem, pochodziłem po kabinie i zjadłem kostkę koncentratu, którą popiłem dwoma pełnymi kubkami wody. Usiadłem znowu, wyprostowałem nogi 'na cała ich długość i położyłem głowę na oparciu. Przymknąłem oczy i wtedy cisza uderzyła z taką siłą, że fotel zawirował pode mną. Żołądek podjechał mi pod gardło. Uniosłem się szybko, usiłując opanować mdłości. Przy najmniejszym ruchu serca dzwonów uderzały mi bezpośrednio w skronie. Moja głowa stała się pudłem rezonansowym, nie tak jak w starym dowcipie o tenorach, nie w przenośni, a w sensie fizycznym. Echo odbijało się od mojej skóry i wracało do wewnątrz, przenikając te wszystkie tkanki i włókna nerwowe, które dotąd jeszcze ocalały, które przechowały tamta ciszę, z dawnego świata.

Trzymało mnie tak dobry kwadrans. Wreszcie wstałem. Chodziłem znowu. Zbliżałem się do niszy z aparaturą diagnostyczną, zawracałem, okrążałem stół, stawałem przy ekranach i szedłem znowu do niszy.

Kilka minut po szóstej skręciłem w stronę przedsionka. Wyszedłem na zewnątrz i zagłębiłem się w lesie. Poszedłem kilka metrów przecinką, zrobiłem zwrot na pięcie i natarłem na ścianę poszycia. Nie zakładałem kasku. Wróciłem zmaltretowany, posiniaczony, z pokrwawioną twarzą. I nie zostawiłem tam, w tym gąszczu., żadnego z dźwięków wyniesionych z kabiny.

Wchodząc do bazy, nie zamknąłem za sobą drzwi. Przyszło mi na myśl, że przyjdzie i nie usłyszę jego krzyku. Albo, że zawoła za cicho. Zagłuszą go te syreny, buczki i dzwony. Odwróciłem fotel tak, żeby widzieć oświetlony resztkami dziennego światła skrawek lasu przed wejściem. Siedziałem i wsłuchiwałem się we własny oddech. Że też dotychczas na to nie wpadłem. Ścisnąłem nos i kiedy nabierałem powietrza w płuca, na sekundę, ułamek sekundy, tamte dźwięki ginęły.

Fotokomórki włączyły oświetlenie. Skrawek lasu za drzwiami stał się wydłużonym, czarnym prostokątem. Wstałem i zamknąłem bazę. przeszedłem na środek kabiny, zrzuciłem buty i rozpiąłem bluzę. Zatrzymałem się.

Nie. Jeszcze nie. Przecież i tak nie mam nic do roboty.

Usiadłem znowu. Dziesięć minut po ósmej zacząłem mówić.

— To dobrze pomyślane — powiedziałem. — Potrzymać cię tak, aż skruszejesz. Sam nie wpadłbym na nic lepszego.

— Pod warunkiem — dodałem z namysłem — że wie się, jak ta cisza działa. Słuch. W gruncie rzeczy chodzi tylko o słuch. Tło akustyczne. Trudno powiedzieć, żeby go nie było. Jest może trochę inne…

— Trochę — burknąłem. — Otóż to. Z ust mi to wyjąłeś. Trochę inne. Nic więcej.

Umilkłem. Ale nie na długo.

— Myślisz — spytałem — że on to robi specjalnie? W takim razie w tym, co mówił, mógł być jakiś sens.

— Nie „co mówił” — odparłem — ale w tym, że w ogóle mówił. Co, to nie miało znaczenia. Dlatego bawił się w zagubionego, nie przystosowanego, jak ze starych melodramatów.

— A ty? — zadrwiłem. — Zamiast go położyć i postawić nad nim automat na wypadek, gdyby nie mógł zasnąć, zachowałeś się jak obrażony kochanek. „Do widzenia”. Tylko tyle. A jeśli nie przyjdzie? Znowu pójdziesz w las? Z czujnikami? Tym razem może być trudniej. Jeśli na przykład niesie teraz tę swoją królewnę na plecach, przez wiosenną łąkę? Czasu dałeś mu dość. Może być już o ładne kilka kilometrów stąd. Odnajdzie w krzakach „lalkę”. Poszuka innej bazy. A ponieważ będzie zajęta, poprosi gospodarza, żeby sobie poszedł. Wtedy staniesz się sławny, za te marne kilkadziesiąt lat. Jeśli oczywiście przeżyje ktoś, kto będzie w stanie powiedzieć: dziękuję.

Podniosłem się. Podszedłem do ściany i nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, przyłożyłem do niej ucho. Stałem tak chwilę. Wreszcie odepchnąłem się ramieniem, zatoczyłem i teraz dopiero gwałtownym szarpnięciem zrzuciłem bluzę. Poczułem, że zaczynam się pocić.