Выбрать главу

— Uważaj — mruknąłem. — Zaraz będzie pożar.

Zaschło mi w gardle. Zwilżyłem wargi językiem i mówiłem dalej:

— Żadnych głupstw — mój głos brzmiał obco. — Będziesz spał sam. Nie tak jak on. Jeśli to prawda, że tutaj był. Że tam w ogóle jest jakaś stara przecinka.

— Mówiliśmy już o tym. Wzruszyłem ramionami.

— Zgoda — ustąpiłem. — Ale tak czy owak musisz zapewnić sobie prawo wyłączności do tych dzwonów. Zapłaciłeś za to. Słono, jak mi się zdaje. Twoja głowa w tym, żeby całej transakcji nie sprowadzić do kosztów własnych. Masz racje. Na razie nie będziemy o tym mówić. Dość.

Poszedłem do łazienki i stanąłem przed lustrem. Uważnie przyjrzałem się swojej twarzy.

— Krew z mlekiem — wymruczałem. — Dziewczę hoże jak malina…

Jeszcze nie malinowe, ale jednak rumieńce. Na czole kropelki potu. Wargi spieczone i w przeciwieństwie do policzków blade, jakby pokryte szronem.

Najwięcej do życzenia pozostawiały oczy. Nienaturalnie szerokie i lekko wytrzeszczone. Źrenice, w których odbijały się mleczne lampy, były wielkie jak u rasowego spaniela.

— Widzisz — powiedziałem z wyrzutem, prostując się. — Nikt o ciebie nie dba. Powinieneś się ożenić i mieć dzieci. Nie byłoby tak cicho.

Odwróciłem twarz od lustra i spojrzałem na aparaturę diagnostyczną.

— Nie wymigasz się — pokiwałem głową. — Zresztą, to nie boli. Usiadłem w fotelu i \wcisnąłem klawisz. Na moją głowę nasunął się hełm, przypominający zabytkową suszarkę do włosów. W okienkach tablicy kontrolnej zatańczyły światełka.

Cokolwiek orzeknie aparatura medyczna, wszystko zostanie umieszczone w zapisie, dokumentującym przebieg mojej służby. Oneskę, Tarrowsena i innych specjalistów w Centrali czekają chwile grozy. Przecierpią je jakoś, za to potem powiedzą sobie: a jednak wszystko skończyło się szczęśliwie. Ale ażeby mogli tak powiedzieć, musze poddać się badaniu.

— Twoja twarz — zauważyłem na głos — zalatuje już nie psychologia, tylko psychiatrią.

Niewiele przesadziłem. Odchylenia od normy były może nieznaczne, ale charakterystyczne. Podwyższone ciśnienie tętnicze, wzrost adrenaliny we krwi, odrobinę za dużo cukru.

Symptomy lęku. Składowe syndromu ciszy.

Będę grzecznym pacjentem.

— Proszę o pigułki — powiedziałem. — Najlepiej antydepresyjne. Jakieś tymoleptyki.

Pigułek nie dostałem. Sprzężony z aparaturą komputer poradził mi w swoim matematycznym języku, żebym się nie przejmował. Powinienem regularnie jeść, chodzić na spacery i nie żałować sobie rozrywek.

Proszę. A uczono mnie kiedyś, że medycyna to teraz czysta matematyka. Czy cisza równa się zeru? Może dla komputera.

Fakt, że mój domowy lekarz nie zastosował środków chemicznych, stanowił jednak pocieszającą informację. Ciągle jeszcze tylko psychologia. Nie psychiatria.

Czyli dystans. Humor. Dążenie do celów leżących poza obszarem własnego życia. W mojej sytuacji nie powinno to być zbyt trudne.

Dobrze. Zostawię lustro w spokoju. Będę robił swoje nie myśląc o tym, że czekam.

Przyszedł czwartego dnia w południe. Klęczałem, odwrócony plecami do polany, zmieniając przekaźnik w automacie pomiarowym. Usłyszałem sygnał i zaraz potem jego okrzyk. Zawołał „nadchodzi człowiek” czy coś w tym rodzaju.

Wstałem. Zatrzasnąłem pokrywę aparatury, sprawdziłem łącza i wtedy dopiero odwróciłem się.

Stał na skraju lasu, tym razem w pełnym słońcu. Patrzył w moją stronę. Kiedy spostrzegł, że go zobaczyłem, podniósł ręką i pomachał mi na powitanie.

Rozejrzałem się. Żaden z automatów nie zmienił pozycji. Gdyby jakieś zwierzę usiłowało przedrzeć się od strony lasu, usłyszałbym je z odległości kilometra. Nie mówiąc o człowieku. Przecinki pilnowały dwa aparaty, wyposażone w komplet czujników i miotacze.

Tylko ptak mógł mi sprawić niespodziankę. Albo coś co tak jak ptaki potrafiło korzystać z powietrza.

Gummi, czymkolwiek był, z pewnością nie umiał latać. Kiedy wyszedł na polanę i zaczął się zbliżać, odgłos jego kroków mógł obudzić siedmiu braci śpiących, razem z wieżą, w której mieszkali. Ale przedtem podchodził tak, jakby umiał przenikać przez drewno. I unosić się nad ziemią.

Bez słowa zacząłem cofać się w kierunku wejścia. Przepuściłem go na odległość trzech kroków i obejrzałem uważnie. Miał na sobie lekki, treningowy kombinezon. Na ramiona narzucił bluzę. Ale nie tak, żeby pod nią mógł coś ukrywać. Kieszenie nie odstawały. Dziwne, że chodzi po lesie bez broni. Widać nie wie, że utrwalony w zapisie głos mojego prawdziwego poprzednika ostrzegał mnie przed zwierzętami.

Stanąłem w przejściu i zaczekałem, aż zamknie za sobą drzwi. Zrobił to spokojnie i bez żadnych sztuczek. Dopiero wtedy wszedłem do kabiny. Stanąłem pod ekranami i wskazałem mu fotel.

— Jestem — powiedział i usiadł.

— Widzę. Milczeliśmy dłuższą chwilę.

— Mam zostać? — spytał wreszcie.

— Na zawsze?

Uśmiechnął się. Wyglądał nieco lepiej niż cztery dni temu. Jakby odrobinę przytył. Ogolił się. Jego oczy przejrzały. Tylko w ich oprawie, w obrzmieniu powiek, było widoczne zmęczenie.

— Łatwiej radzić sobie samemu — powiedział cicho.

— Ty — podchwyciłem — wiesz o tym najlepiej. Masz skalę porównawczą. Co do mnie, od początku radzę sobie sam. Muszę wierzyć ci na słowo. Dlaczego właściwie — zmieniłem ton — nie zrobiłeś drugiego hibernatora dla siebie? Zabrakło inwencji? Automaty skopiowałyby aparaturę zainstalowaną w niszy bez narażenia cię na trud programowania konstrukcji. A może — dodałem z naciskiem — zostałeś, żeby mieć oko właśnie na tę niszę? Doszedłeś do wniosku, że miliony pod miastem, to w sam raz dla mnie, ale twoja dziewczyna zasługuje na coś więcej?

Przyjął to bez drgnienia. Odwrócił głowę i zaczął obserwować ekrany. Jakby zapomniał, że coś powiedziałem. W końcu odezwał się cicho, z wyraźnym przymusem:

— Nie pomyślałem o tym… Zaśmiałem się.

— Powiedz po prostu — rzuciłem lekko — że nie byłeś śpiący. I chciałeś pomieszkać sam. Żeby zapomnieć, jak to jest, kiedy słucha się ciszy we dwoje. W to mogę od biedy uwierzyć. Ale nie zależy ci na tym, prawda? Inaczej odpowiedziałbyś mi, że nie trzeba kopiować hibernatora, bo w jednym jest aż nadto miejsca. I wymyśliłbyś coś odrobinę mniej niedorzecznego. Krótko — podniosłem głos. — Gadaj, czego tu szukasz?! Dlaczego czekałeś na mnie wtedy, na tej starej ścieżce? Po co przychodzisz? Ale mów tak, żebym nie musiał pytać po raz drugi. No?!

Zawahał się. Spojrzał na mnie niepewnie. Poruszył bezgłośnie wargami i przesunął się ku krawędzi fotela. Jakby chciał być bliżej mnie, gdyby coś postanowił.

— Nie rozumiem — zaczął. — To ty szedłeś tamtędy…

— Nie dosłyszałeś? — przerwałem. — Miało być krótko.

— I szczerze? — uniósł głowę.

— Szczerze.

Wyprostował się w fotelu. Oparcie poszło posłusznie za jego plecami. Przez moment miałem nadzieję, że coś zrobi. Kilka spraw załatwiłbym od razu, za jednym zamachem.

Nie zrobił nic. Ale kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał twardo.

— A więc dobrze. Niczego tu nie szukam. Nic od ciebie nie chcę. Na razie…

Skinąłem głową.

— To rozumiem. Proponujesz mi grę w inteligencję. Dobrze. Możemy się pobawić. Na początek powiedz mi, co u ciebie znaczy „na razie”?