— To właśnie miałem na myśli. Chyba że coś udałoby się nam załatwić jeszcze dzisiaj. Teraz.
— Wydaje mi się — powiedziałem spokojnie — że już próbowałeś coś załatwić. Na twoim miejscu nie przeciągałbym struny.
Wysłuchał mnie bez śladu zakłopotania. I bez przykrości.
— Wszystko we właściwym czasie — dodałem po chwili. Przytaknął ruchem głowy. Zastanowił się.
— Czy mogę przyjść z automatem? — spytał. — Przeczesałby trochę ten las. Za każdym razem tracę godzinę na przedzieranie się przez krzaki.
— Przesada. I to podwójna, jeśli wiesz, co mam na myśli. Wyciąłem ci szosę przez las. Nie. Nie możesz przyjść z automatem. A gdybyś nawet musiał pochodzić po krzakach, to trochę ruchu dobrze ci zrobi.
Odwrócił się. Wszedł do przedsionka i rozejrzał się szukając zamka. Jak za pierwszym razem. Wreszcie znalazł i dotknął listwy. Drzwi odskoczyły. Na zewnątrz panował półmrok.
— Nie zabłądzisz? Wzruszył ramionami.
— Nie martw się o mnie — rzucił. — Wrócę.
Przekroczył próg i przeciął nie istniejącą skałę. Przez chwilę słyszałem jego oddalające się kroki. Szedł przecinką. Oczywiście, że nie potrzebował automatu. To znaczy, do tego, żeby torował mu drogę w skołtunionym poszyciu.
— Co robiłeś wczoraj? — spytałem, kiedy przyszedł znowu, dziesięć dni później.
— Nic — powiedział. Głos miał zachrypnięty. Jego oczy zapadły się głębiej. Były obwiedzione szarofioletowymi obwódkami. Na policzkach widniały cienie. Ręce miał brudne, jakby plewił grządki.
— A przedwczoraj?
— Także nic. I trzy dni temu. I pięć. Coś jeszcze?
— Lenisz się — zauważyłem. — Jak długo myślisz wytrzymać?
— Niedługo — mruknął ponuro. Odwrócił się, rozejrzał po kabinie, po czym. ulokował się wygodnie w fotelu. Nie patrzył w moją stronę. Przestałem go obchodzić.
Obszedłem pulpit i oparłem się łokciami na klawiaturze. Utkwiłem wzrok w jego oczach.
— „Niedługo”, to znaczy ile? — spytałem beztroskim tonem. -Pięć łat? Dziesięć? Na przykład ludziom w hibernatorze wystarczy jeszcze tylko niespełna sześćdziesiąt, żeby mogli sobie powiedzieć „dzień dobry”. Ja potrzebowałbym nieco więcej. A ty?
Potrząsnął głową.
— Nie wiem — rzekł krótko. — Po prostu niedługo… Umilkłem. Podszedłem do stołu i usiadłem na nim. Miałem teraz przed sobą jego plecy. I wierzch głowy, spoczywającej na oparciu.
Mijały minuty. Nie działo się nic. W pewnym momencie złapałem się na tym, że zapomniałem o jego obecności, mimo że ani przez chwilę nie spuściłem wzroku z jego włosów.
Wreszcie poruszył się. Usiadł bokiem. Jego twarz ukazała mi się z profilu. Długa, wychudła twarz o ostrych rysach, jakby wyrzeźbiona z kawałka surowej deski.
Upłynęło pięć długich minut, zanim obdarzył mnie spojrzeniem. Wstał, zmienił położenie fotela i usiadł znowu. Jego nerwy nie były w najgorszym stanie. Jeszcze nie.
Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. I żadnemu z nas nie przyszło na myśl zagwizdać. Posłuchać swojego głosu. Cisza była nam na rękę. Przynajmniej mnie. Coś w niej dojrzewa. Zgoda. Zajmiemy się tym później. Na razie milczymy. Nawet, jeśli to milczenie dzwoni. I grają w nim wszystkie naraz piszczałki. Nie milczenie. Cisza.
Dotrwał do wieczora. Jeśli początkowo miał zamiar mówić, z każdą chwilą stawało się to trudniejsze. Potem już niemożliwe. Zdawał sobie z tego sprawę równie dobrze jak ja. Zresztą niczego od niego nie chciałem. Wiedziałem, co robię. Mogłem ciągnąć tę grę jeszcze przez najbliższe dnie. Może tygodnie. Ale prędzej czy później kończy się każda gra. Ktoś wygrywa. Ktoś inny płaci.
Nie zrobi nic, co pozwoliłoby mi wprowadzić do tej gry nowe elementy. Ożywić ją. Rozszyfrować partnera. A raczej partnerów. Płacić nie będę. Nawet gdyby wszystko miało pójść jedynie na mój prywatny rachunek.
Wstał, wyprostował się i bez słowa ruszył do wyjścia. Nie odprowadzałem go. Stanąłem tak, żeby musiał otrzeć się o mnie, przechodząc. Nadajnik był wielkości szpilki. Wystarczył jeden nieznaczny ruch dłoni.
Powiedziałem, żeby nie czekał do lata, tylko przyszedł zaraz następnego dnia. Skinął głową.
Kiedy zniknął za drzewami, wezwałem automaty, zabezpieczyłem bazę i poszedłem za nim.
Rozdział 8
Las był pogrążony w ciemności. W konarach drzew panował słaby ruch. Dochodził stamtąd łagodny, suchy szmer. Poza tym w powietrzu był spokój.
Po raz pierwszy od bardzo dawna szedłem przecinką sam, bez eskorty. Nie dlatego, że nagle doceniłem własne siły. Ale trudno wymagać od automatów, aby posuwały się na palcach.
Co kilkanaście metrów przystawałem i sprawdzałem odchylenie pomarańczowej niteczki widocznej w małym okienku, wbudowanym w korpus odbiornika. Wprawdzie stopień jej jaskrawości również informował o odległości od źródła sygnału, ale wolałem mieć pewność. W końcu mógł po coś sięgnąć do pleców i odkryć tę zabaweczkę, którą tam umieściłem, kiedy wychodził z kabiny.
Wyobraziłem sobie, jak zdejmuje bluzę, wiesza ją na pierwszej lepszej gałęzi, a sam cofa się trochę, żeby poczekać, aż nadejdę. Ujrzałem jego twarz. Widoczny na niej grymas jest aż nadto wymowny. Teraz zatarł ręce. Musiałby tkwić w ciszy nie dwadzieścia, ale dwieście lat, żeby znalazłszy ten drobiazg nie połapać się od razu, w czym rzecz. Że ma szansę na jeszcze jedną rozmowę ze mną. Ostatnią.
Nie mogłem sobie pozwolić na luksus ofiarowania mu tej szansy. Właśnie dlatego miniaturowy nadajnik kosztował mnie pół dnia pracy. Inaczej wyglądają sygnały emitowane z jednego miejsca, a inaczej ze źródła znajdującego się w ruchu. Oddalającego się. Oczywiście ktoś, komu bardzo by na tym zależało, potrafiłby po cichu przestroić aparacik. Musiał więc być taki, żeby nie dało się go przestroić.
Przecinkę przemierzył szybko, do samego końca. Skręcił w lewo i szedł dalej, równolegle do niedalekich już zabudowań miasta, trzymając się stale brzegu lasu. Nie żałował nóg. Przynajmniej nie musiałem bawić się w podchody. Utrzymywałem przyzwoitą odległość. Kiedy przystawałem, ani razu nie słyszałem jego kroków. Las był martwy. Nie licząc ruchu gałązek w górze. I ciszy.
Od momentu, kiedy wpiąłem nadajnik w plecy jego bluzy, minęło czterdzieści minut. Przy tym tempie, lekko licząc, cztery kilometry. Nieźle. Wzgórze, na którym go spotkałem, dawno musiało pozostać w tyle.
Nagle zabrzmiał jakiś dźwięk. Przystanąłem i wstrzymałem oddech. Nasłuchiwałem dłuższą chwilę. Nic. W lewo, na wyciągnięcie ręki, ledwo widoczny pień starego drzewa. Liście najniższej gałęzi dotykały mojej twarzy. Były wilgotne i zimne. Wytężyłem wzrok. Trzy, cztery metry przed sobą rozróżniłem kępy trawy. Dalej gęstniała czerń. Ale wiedziałem, że jeśli zrobię krok do przodu, to granica tej czerni przesunie się wraz ze mną. Wynikało z tego tyle, że nie dotarłem jeszcze do miejsca, gdzie miało paść rozstrzygnięcie.
Dźwięk powtórzył się. Tym razem udało mi się przynajmniej ustalić kierunek. Mniej więcej połowa najbliższego zalesionego zbocza. Niezbyt głośny okrzyk kogoś, kto stoi na przeciwległym stoku, w prawdziwych górach. Człowiek musi dobrze popracować nogami, żeby dojść tam za dwie, trzy godziny.
A jednak ten okrzyk powiedział mi wiele. Dość, żeby moja ręka osunęła się na uchwyt miotacza. Jeśli usłyszę odpowiedź…
Cisza. Ze wszystkim, co do niej należy. Oprócz tego wołania. Ono było stąd. Z tego lasu. Z mroku przede mną. Z rzeczywistości.
Spojrzałem na wskaźnik w moim odbiorniczku. Gummi oddalił się. Przynajmniej trzysta metrów. Jeśli nie pół kilometra.