Выбрать главу

Ostrożnie odgarnąłem gałąź i ruszyłem. Wydało mi się, że trawa pod moimi butami piszczy jak nadepnięta mysz. Poczułem ciepłą wilgoć na karku.

Nerwy — powiedziałem sobie. — W samą porę…

Mimo to następne kilkadziesiąt metrów przeszedłem na palcach.

Wreszcie wokół mnie trochę pojaśniało. Wydostałem się na niewielką polankę, z trzech stron otoczoną lasem, a z czwartej zamkniętą kępami rozłożystych krzewów. Namiar celował prosto, ale wolałem trzymać się linii drzew.

Byłem mniej więcej w połowie polanki, kiedy kątem oka zobaczyłem błysk. Stanąłem. Po chwili, wyciągając przed siebie lewe ramię, obszedłem dookoła pień najbliższego drzewa. Wtedy dopiero utkwiłem wzrok w miejscu, gdzie przed chwilą błysnęło.

Upłynęła nieskończenie długa minuta, zanim światło mignęło znowu. Dalej, niż tego oczekiwałem. Jego źródło pozostało niewidoczne, ujrzałem tylko refleks padający od dołu na mokre liście. Sprawdziłem wskaźnik, chociaż z powodzeniem mogłem to sobie darować. Ktoś świecił tam, dokąd poszedł Gummi. Gotów byłbym uwierzyć, że to jemu samemu znudziło się iść po omacku przez las, pogrążony w najgłębszym mroku. Albo że postanowił poszukać skarbu. Cóż, kiedy wychodząc z bazy nie zabrał latarki. Nie miał przy sobie nic, oprócz chustki do nosa. I mojego nadajnika.

Stałem pod tym drzewem, dopóki nie poczułem na skórze strużek potu. Tym razem zimnych jak lód. Ramię mi zdrętwiało. Po plecach raz i drugi przemaszerowały mrówki.

Pójdę tam. Chociażby dlatego, że jest to jedyne, co mogę zrobić. To dostateczny powód. Nawet Tarrowsen nie znalazłby słabego punktu w moim rozumowaniu.

Co nie znaczy, że muszę iść tuż za nim. Nie sądzę, abym był zobowiązany ułatwiać mu cokolwiek. I tak ma nade mną przewagę. On wie wszystko o stronie przeciwnej. Ja nie. A nic innego, jak właśnie przewaga informacyjna, zawsze, od czasu pierwszych faraonów, zapewniała sukces jednej z walczących stron.

Nasunąłem na czoło kaptur i zaciągnąłem zamek bluzy tak, że kołnierz zakrył mi usta. Pod plecy wsunąłem płaski zasobniczek ogniw energetycznych. Nie zrobiło mi się od tego cieplej. Ale przynajmniej przestałem nasiąkać wilgocią.

Czekałem chyba z godzinę. Dopiero kiedy na las wysunęła się połówka tarczy Księżyca, poszukałem wzrokiem charakterystycznych drzew i zafalowań terenu, tam skąd dobiegło światło. Długo wbijałem sobie w pamięć poszczególne punkty orientacyjne, żeby odnaleźć właściwe miejsce, kiedy zajdę z przeciwnej strony.

Okrążyłem polankę, po czym skręciłem w stronę miasta. Wydostałem się na wolną przestrzeń i szedłem dalej wzdłuż lasu. Dwa lub trzy razy przystawałem, szukając wylotu jakiejś starej drogi czy przecinki. Ale nie oddaliłem się jeszcze na tyle, żeby zajść Gummiego od tyłu.

Kiedy uznałem, że mogę ponownie zmienić kierunek i rozpocząć wspinaczkę w górę zbocza, zauważyłem, że sygnał w okienku odbiornika wygląda inaczej niż do tej pory. Nadajnik leżał już porzucony w trawie albo bluza, w którą był wpięty, dotarła wreszcie wraz z właścicielem do miejsca przeznaczenia.

Pamiętałem dość dobrze układ drzew otaczających miejsce, gdzie ktoś przyświecał sobie latarką. Co z tego, skoro na mojej drodze nie było ani jednego wzniesienia, które umożliwiłoby mi ogarnięcie wzrokiem szerszej przestrzeni. W dalszym ciągu musiałem zaufać pomarańczowej nitce. Kierunek, jaki wskazywała, zgadzał się mniej więcej z tym, co zapamiętałem. W końcu postanowiłem jednak wyleźć na jakieś drzewo, rosnące w pewnym oddaleniu od innych.

Wypatrzyłem jakby ślad drogi pomiędzy najbliższymi bukami i skierowałem się w ich stronę. Okrążyłem kilka kulistych krzewów i nagle poczułem pod stopami twarde, płaskie podłoże. Tupnąłem mocniej. Drewno. Ale nie luźne deski, porzucone kiedyś wiele lat temu. Raczej zbita z nich nawierzchnia albo pokrywa wpuszczonego w ziemię schowka.

Przetarłem oczy i dostrzegłem przed sobą coś w rodzaju wąskiego pomostu. Nie namyślając się, wszedłem na niego. Moje kroki odbiły się nagle słabym echem. Pode mną była już tylko cienka warstwa drewna. Pomost biegł tutaj nad ziemią.

W tym samym momencie ponownie ujrzałem błysk. Tak blisko, że odruchowo mocniej ścisnąłem miotacz. Chciałem się ukryć w gałęziach i omal nie poleciałem w dół. Drewniany chodnik wisiał mniej więcej w połowie wysokości drzew, przymocowany do ich pni stalowymi obręczami.

Utkwiłem wzrok w miejscu, gdzie tylko co ktoś zapalił światło i noga za nogą, na palcach zacząłem iść dalej. Minąłem kilkanaście drzew, zanim zorientowałem się, że pomost zatacza ciasny łuk. W pewnym momencie z prawej strony otworzył się prześwit. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i raptem z dołu buchnął snop ostrego światła. Cofnąłem się prędko i przykląkłem.

Światło zniknęło równie nagłe, jak się pojawiło, ale ja nie od razu odzyskałem zdolność widzenia. Jakby ktoś błysnął mi prosto w oczy punktowym reflektorem.

Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegłem, był nikły, niebieskawy refleks, pełznący krawędzią pomostu. Nie wstając z klęczek posunąłem się kawałek dalej i spojrzałem w dół.

Nic dziwnego, że zdołałem zapamiętać układ drzew otaczających to miejsce. Pode mną otwierał się stożkowaty lej o nienormalnie stromych stokach. Jego dno stanowiła płaska, pozbawiona roślinności platforemka. Niemal całą jej powierzchnię zajmowały niskie, przyklejone do siebie segmenty, jakby jakiegoś pawilonu czy baraku. Budyneczek biegł łukiem. Jego tylna ściana przywarła do zboczy, a właściwie tkwiła w nich, przykryta ziemią i darnią. Średnica całej dolinki, ledwie rozświetlonej ukrytymi lampkami, dającymi raczej bladą poświatę aniżeli światło, nie przekraczała dwudziestu metrów. Mógłbym przechodzić codziennie górą przez nie wiedzieć ile lat i niczego bym nie zauważył.

Zachowałem spokój. Komfort popadania w osłupienie zafunduję sobie po wszystkim.

Na miniaturowym placyku, otoczonym z trzech stron budynkiem, znajdowali się ludzie. Jeden, dwa, trzy… to znaczy, troje, bo były i kobiety… sześcioro.

Sześcioro ludzi. Nie licząc tych, którzy mogli przebywać wewnątrz pawilonu. Sześć osób, które nie istniały. Nie miały prawa istnieć. Ani tutaj, ani gdziekolwiek poza centralnymi hibernatorami.

Nie wolno mi szukać kontaktu z sąsiednimi „strażnikami”. Uczeni orzekli, że ryzyko porozumienia się dwóch pozostawionych na służbie pilotów przekracza dopuszczalne granice.

Sześcioro. Muszę dobrze pomyśleć, zanim coś zrobię. Skądinąd czas nie będzie teraz mierzony latami. Oni już wiedzą. Nie nauczyli Gummiego piosenki znanej każdemu, kto kiedykolwiek widział bazę kosmiczną z odległości bliższej niż trzysta tysięcy kilometrów. Nie mówiąc o statku dalekiego zasięgu. Nie zatroszczyli się o drobiazgi. Czyli o przekonanie mnie, że Gummi mówi prawdę. Nie potrzebowali tego. Miałem go tylko zaprowadzić do bazy. Raz i drugi. Teraz trafi już sam. Nie sam. Razem z nimi.

Nie obchodzi mnie, kim są ci ludzie i czego chcą. Ich obecność oznacza zapewne coś więcej niż zakłócenie planu rekonstrukcji biosfery. Kilku specjalistów rozmaitych dziedzin mogłoby z tego zrobić doktorat. Historycy na przykład. Ale muszą z tym poczekać. Czterdzieści lat, jeśli mi się uda. Znacznie dłużej, jeśli okażę się gorszy od tej szóstki. Albo nie dość szybki.

Wstałem. Poprawiłem pas podtrzymujący miotacz i zacząłem się cofać. Stąpałem jak kot, uważnie badając grunt przed każdym kolejnym krokiem. Przebyłem w ten sposób może piętnaście metrów, kiedy z tyłu dobiegł szelest. Znieruchomiałem. Odczekałem chwilę, po czym ostrożnie przechyliłem się przez krawędź chodnika i spojrzałem w dół.

Niemal zupełny mrok. Pień drzewa ginący z oczu pół metra niżej. Gałąź, której kształtu mogłem się tylko domyślać. Sunąc wzrokiem wzdłuż pnia, natrafiłem na coś, co w pierwszej chwili wydało mi się wyższym od innych krzewem. Ukląkłem na jedno kolano i wtedy zamajaczył pode mną zarys głowy jelenia. Stał bez ruchu. Ale na próżno wmawiałem w siebie, że to tylko cień. Rozgałęzienia jego rogów sięgały niemal płyty drewnianego chodnika.