Kroki przybliżyły się.
Czekałem. Sekundy płynęły. Mało brakowało, a zacząłbym liczyć na głos.
— Podobno zaprogramowałeś automaty na hasło? — głos dobiegał z góry. Stał tuż obok i pochylał się nade mną.
Milczałem chwilę. W końcu ponownie spróbowałem podciągnąć nogi w kolanach. Bez powodzenia. Ale moja czaszka zaprotestowała 'odrobinę mniej gwałtownie. To było już coś.
— Jesteś sam? — spytałem. — Zostawili cię? Dlatego nie mogę ruszyć ręką ani nogą? Musiałeś się naczytać książek o dawnych policjantach. Swego czasu, oczywiście. O ile się nie przesłyszałem, napomknąłeś coś o moich automatach. Nie zdaje ci się, że to rozdział z innej epoki?
— Jakie to hasło?
Nie tracił czasu. Jego głos zabrzmiał o ton wyżej. Na to, co mówiłem, nie zwracał uwagi większej niż na swoje spodnie. Te ostatnie znowu ukazały się w sparzę pod bandażem. Ich nogawki wyglądały jak flagi na zdobytym szczycie. W dwudziestą rocznicę zwycięskiej ekspedycji.
Zastanowiłem się. Nie. Za wcześnie. Moje myśli przypominają żuczka, który próbuje wydostać się ze słoika. Pokonuje jakiś odcinek drogi, po czym spada i dłuższą chwilę przebiera łapkami. Wreszcie przewraca się na brzuszek i jest gotów do podjęcia następnej próby. Równie daremnej. To wina głowy. Zresztą, trudno powiedzieć: wina. Nie jest kowadłem. Nie jest nawet piłką do palanta.
Zgoda. Powinna mnie jednak ostrzec, że najlepiej poluje się z nagonką. Że ci, którzy za mną biegli, byli bardziej głośni niż szybcy. Po to, by jeden z nich zdążył dopaść starej przecinki na górze i poczekać na mnie opodal bazy. Tego nie wymagałbym od piłki ani kowadła. Co innego z głową.
— Tak — powiedziałem na głos. — To wina głowy. Co to było? Kawałek kabla? Czy zwykła łopata? Zdaje się, że uprawiacie tutaj jarzyny?
— Pytałem o hasło — powtórzył z naciskiem. Był spokojny. Może nazbyt spokojny. W jego głosie brzmiał fałszywy ton, który kazał mieć się na baczności.
Dopiero w tym momencie zaszumiało mi w skroniach. Z tyłu głowy obudziło się gorące źródło i zaczęło pulsować. Odzyskiwałem czucie. A z nim świadomość sytuacji.
Nie da się ukryć, że mogła być lepsza. Pomijam, że wylazłem pod drąg jak dobrze napędzona foka. Że leżę teraz z opaską na oczach przywiązany do drzewa i udaję wodza Apaczów, któremu w końcu podwinęła się noga. Nie jestem atletą, tylko pilotem. Ale popisałem się właśnie jako pilot. Cisza to mój żywioł. Więcej. Mój zawód.
Teraz muszę zaczynać od nowa. Naprawiać błąd. Jeśli oczywiście zostało coś do naprawienia.
Zaświtała mi pewna myśl. Uznałem ją za chytrą. Nawet przewrotną.
— Hasło? — zacząłem pojednawczym tonem. — Nic ci z tego nie przyjdzie. Automaty reagują na brzmienie mojego głosu. To kwestia modulacji. Tego nie potrafię nauczyć nikogo. A pomyłka będzie cię drogo kosztować. Nie wypłacisz się do końca życia. Nawet gdybyś potem miał żyć dłużej niż ułamek sekundy.
— Dobrze. Jak ono brzmi?
Umilkłem. Ale tylko na chwilę. I nie straciłem nic ze swego sprytu.
— Sądzisz, że ci powiem? — spytałem łagodnie. — Tak od razu? Posłuchaj. Należysz do ludzi, którzy nie istnieją. Zostawiono mnie, bym tego dopilnował. To znaczy, żebyś ty nie istniał, zanim biosfera nie wróci do równowagi, a z gwiazd nie nadejdą pierwsze meldunki. Mimo to zjawia się najpierw ktoś z rozczulającą historyjką o dziewczynie zajmującej hibernator. Potem przekonuję się, że nie jest sam. Wreszcie rozbijacie mi głowę, po czym żądacie, żebym oddał bazę. Nie sądzisz, że przedtem należy mi się mała zaliczka? Rozwiąż te idiotyczne liny. Popatrzmy sobie w oczy. Powiedz mi, o co ten cały kram. Potem zobaczymy.
Nie śpieszył się z odpowiedzią. Może zresztą powiedział coś, czego nie dosłyszałem. Nie wiem. W uszach dźwięczały mi moje własne słowa. Wszystko się zgadza. To, że używam lekkiego tonu nie zwiedzie nikogo. A najmniej mnie. Nie kieruję się żadną myślą. Mój ton jest taki, ponieważ mam rozbitą głowę. I gram na zwłokę.
Raptownie, jak pod wpływem uderzenia prądu, nastąpiło przebudzenie. Żuczek rozwinął skrzydła i wyleciał ze słoja. Dla niego byłoby może lepiej, żeby tam został. Ale miał jakieś swoje sprawy do załatwienia. Mógł to zrobić tylko na wolności.
— Czekam — rzuciłem. — Jak długo będziecie mnie trzymać pod tym drzewem, nie usłyszysz ode mnie słowa.
Zaśmiał się. Przebiegł mnie dreszcz. Zrozumiałem nagle, co w jego głosie nie dawało mi spokoju. Musiałem dopiero usłyszeć jego śmiech.
To cisza. Nie dał jej rady. Pomimo że nie był sam. A może właśnie dlatego? Jeśli zbyt często o niej mówił? I słuchał ludzi, dotkniętych tą samą chorobą?
Profesor Marteau, Oneska, Tarrowsen. Oni wszyscy. Najedli się strachu, choć żadnemu z nich nie przyśnił się taki śmiech. Jednak mieli dość czasu do zastanowienia. Obliczyli prawdopodobieństwa aktywizacji atawizmów, które znali z historii procesów przystosowawczych. Okazało się, że te bez mała dwa wieki, dzielące nas od okresu, kiedy masy mieszkańców Ziemi ledwie nadążały, lub nie nadążały wcale, za ekspansją własnej cywilizacji, kiedy poszczególne gałęzie nauki strzelając bez ładu i składu daleko poza ramy epoki, sprowadzały na oślepionych, z konieczności biernych ludzi, lęki i neurozy, to diablo mało. Instynkt samozachowawczy kazał naszym przodkom szukać ocalenia w panicznej ucieczce od wszelkich aglomeracji. Jedynym możliwym do osiągnięcia azylem była wówczas pseudopierwotna natura i cisza. Zieleń. Taka, z jakiej kiedyś tu, w Parku Świateł, wybiegło do mnie wołanie o pomoc. Od kogo? Czy też przeciw komu? I kto wystąpił w roli żandarma? Mężczyzna, którego miałem przed sobą? Gummi?
To są szczegóły. Drobiazgi. Istota gry, jaka toczyła się w tym lesie od dziesięcioleci; była już dla mnie jasna. Pionki stanęły w szyku. Właśnie, pionki.
Jak powiedział Gummi? „Minuty ciszy. To było moje życie”…
Już wtedy uderzył mnie w brzmieniu jego głosu fałsz, rozpaczliwie tajony przed samym sobą.
To dawało mi szansę. Oczywiście, jeśli prawidłowo oceniam sytuację. Popełniłem błąd. Nie wolno mi było odkładać niczego na później. Nie byłem historykiem, ale czytałem kilka książek o Świętej Inkwizycji. A także innych organizacjach, rządzących za pośrednictwem ślepo posłusznych funkcjonariuszy nie rozumiejących, że rozdęta do groteskowych rozmiarów idea, jaka kiedyś ich połączyła, dawno już zgubiła służebną funkcję społeczną i trwa jedynie jako Wyraz osobistych kompleksów jej kapłanów.
Fanatyzm potrzebuje przywódców. Te wystrzępione spodnie należą do jednego z nich. Lub jedynego. Także to dawało mi szansę. Jeśli tylko potrafię nawiązać kontakt z innymi. Znowu przyszedł mi na myśl Gummi. Ale był ktoś jeszcze, przynajmniej jeden. Ktoś, kto odważył się zaczepić mnie znienacka i prosić o pomoc.
Zostawmy to na razie. Dość, że oprzytomniałem. Minie jeszcze kilka minut, zanim będę mógł powiedzieć, że wiem, czego chcę. A następnie, jak tego dopiąć.
Las stał bez ruchu. Od strony zabudowań nie dochodziły żadne dźwięki.
Nagle mężczyzna przemówił. W jego głosie nie pozostało już ani odrobiny śmiechu. Zmatowiał. Przycichł. Przechodził w syk, na krawędzi wybuchu. Brzmiała w nim tylko nienawiść. Wysublimowana i stężona jak paliwo rakiet. Równie czysta i równie mało ludzka.
— Oczekiwać, że cokolwiek zrozumiesz! Konstrukcje informatyczne, protezy, stymulatory, pola i prądy. To twój świat. Ty chcesz mi spojrzeć w oczy?! Wiesz, czym jesteś? Maszyną. Możesz tylko wykonywać rozkazy. Poruszać się od do. Jak każdy automat. J a reprezentuję tutaj życie. Jego prawdziwe wartości. Ciszę. Ciszę, rozumiesz?!