Выбрать главу

— To wszystko już słyszałem — powiedziałem spokojnie. — Nie wiem wprawdzie, o co tyle hałasu, skoro na całym kontynencie prócz was i mnie nie ma żywej duszy. Miasta milczą, ziemia porasta lasem. Rozumiem, że nie poszliście spać z innymi, żeby żyć w ciszy. Macie ją. Czego jeszcze chcecie?

— Twojej bazy.

— Tylko tyle?

— Staliśmy się napowrót ludźmi. Nie zrezygnujemy z tego. Nikt z nas nie przeżyje powrotu do miasta. Ale nie chodzi tylko o życie. O coś więcej. O czas i przestrzeń dla dojrzewania. Twoja współczesność jest zielona i kwaśna. Jak ledwo zawiązane pomidory, pędzące na taśmie do przetwórni. Nie jesteście w stanie poczekać, aż cokolwiek dojrzeje. Las, pole, zwierzęta. Pragnienie lub głód. Myśl ludzka i człowiek.

— Dlatego — przerwałem — chcesz zniszczyć ten świat? Także w połowie drogi? Także niedojrzały i kwaśny, jak sam powiedziałeś?

— Nie chcę niczego niszczyć — w jego głosie zabrzmiało jakby zdziwienie. — Przeciwnie.

Opanowałem się. Byłem rad, że nie może widzieć mojej twarzy.

— Rozumiem — powiedziałem. — Nie chcesz niszczyć Ziemi. Tylko ludzi, którzy nie potrafią czekać. Ależ oni teraz właśnie czekają. A poza tym, załóżmy, że zaczniesz od początku. Stworzysz nowy gatunek człowieka. Naprawdę myślisz, że będzie lepszy? Że sprawy potoczą się innym torem?

Nie odpowiedział od razu. Coś robił. Słyszałem szelest. Oddalił się. Kiedy przemówił, jego głos dobiegał jakby zza drewnianej ściany. I brzmiał głucho.

— Nic nie rozumiesz. Nie potrzebuję niczego niszczyć. Ziemi ani ludzi. Jest nas tutaj siedmioro. Nikt nie chce wracać do twojego świata. Nie damy odebrać sobie ciszy. Ani teraz, ani za sześćdziesiąt lat. Lub osiemdziesiąt. Dopóki będziemy żyć. Potem róbcie, co chcecie.

Poruszyłem głową. Moje ciało przeszył bolesny prąd. Syknąłem i znieruchomiałem.

— Tylko od ciebie zależy — usłyszałem natychmiast — jak długo będziesz tak siedział. Wiesz, czego od ciebie chcemy.

Zaczerpnąłem powietrza. Ból ustępował powoli. Mogłem mówić.

— Bazy — wykrztusiłem. — Wiem. Chociaż nie rozumiem, po co. Znudziła wam się ta dolinka? Ciszej tu niż tam, na górze. Jeśli o to chodzi.

— Tym się nie kłopocz — głos mojego prześladowcy zbliżył się znowu. — Uważaj. To nie jest prośba. Masz mi dać hasło dla automatów. Nie bój się. Posprzątamy po sobie. Wrócisz do swoich ukochanych maszyn i koncentratów, jakby prócz ciebie nikt tam nigdy nie zaglądał.

A więc mam wrócić. Nic nie było mnie w stanie zdziwić. Poza tym jednym.

— Chcesz znać tylko hasło?

— Tak.

— Powiem ci, jak brzmi. „Cisza”. Usłyszałem jak nabiera powietrza w płuca.

— Kłamiesz! — wybuchnął. — Ta zabawa może cię drogo kosztować. Pójdziesz z nami.

— Chętnie — odparłem. — Skoro raz znajdę się w pobliżu, bazy i podam prawdziwe hasło, automaty zrobią wszystko, co każę. I to będzie wasz koniec.

Skoczył. Usłyszałem go tuż przy sobie. Poczułem na twarzy jego oddech,

— Ty…! Będziesz mnie całował po rękach, jeśli wyjdziesz stąd żywy!

Odczekałem chwilę.

— Muszę wiedzieć — powiedziałem — dlaczego tak wam zależy, żeby wejść do bazy.

Jakiś czas wisiał nade mną, nisko pochylony. Czułem na skórze bijące od niego ciepło. I zapach zgonionego zwierzęcia. Wreszcie wyprostował się.

— Powiem ci — zaczął zachrypniętym szeptem. — Nie ma najmniejszego znaczenia, czy będziesz wiedział, czy nie… — urwał. Uspokoił się. Jego głos odzyskał swoje matowe brzmienie. — Wprowadzimy małą poprawkę do programu, jaki przygotowano dla hibernatorów. Nie osiemdziesiąt, a sto dwadzieścia lat. To wszystko.

Zastanowiłem się. Tak. Tym razem to naprawdę wszystko. Przynajmniej z jego punktu widzenia. Obliczył sobie, że pożyje jeszcze te dziewięćdziesiąt, może sto lat. On i sześcioro pozostałych. Byli dzieciuchami, kiedy to się zaczęło. Pragną mieć spokój, dopóki żyją. Potem niech się dzieje, co chce.

Czy naprawdę tego pragną?

— Powiedziałeś, że potem zostawicie mnie w spokoju. A ja, naturalnie, natychmiast przeprogramuję automaty z powrotem. Więc jak to jest z twoimi obietnicami?

— Położymy cię spać w twoim hibernatorze. Na tyle, ile trzeba, abyś obudził się równocześnie ze wszystkimi. Nic ci się nie stanie. Przeciwnie. Skrócimy ci okres samotnego czatowania w tym kopulastym pudle.

— Powiedzmy, że to prawda — ustąpiłem. — Ale z mojej bazy nie da się przeprogramować automatów głównego hibernatora. Niedorzeczność. Mogę dać sygnał awaryjnego budzenia. Każda inna próba musi doprowadzić do obudzenia wszystkich śpiących ludzi. Albo do ich zagłady, w wypadku równoczesnego odcięcia źródeł zasilania. Do właściwej dyspozytorni, obok hibernatora, nie podejdziesz bliżej niż na trzy kroki. Pole siłowe. Osłona daleko pewniejsza, niż moje automaty.

Ponownie usłyszałem jego śmiech. Do wszystkich odcieni jego głosu dołączyła nutka tryumfu.

— Nie wysilaj się — rzucił, — Byliśmy w Centrali. Widziałem schematy. Możesz być pewny, że poradzę sobie z twoją aparaturą.

To on był w pracowni Tarrowsena. Teraz to już i tak nie ma znaczenia.

— Nie — powiedziałem twardo. — Nie poradzisz sobie. Najwyżej ich zabijesz. Ale załóżmy przez chwilę, że jest inaczej. Przeprogramujesz ten jeden hibernator. A inne? Na lądach i wyspach? Wiesz, ile ich jest?

— Wiem. Znam plany. O to niech cię głowa nie boli. Sześćdziesiąt lat to dosyć, żeby załatwić sprawę do końca. Każdą sprawę. Nie sądzisz?

Zamknąłem oczy. Poczułem, że tracę przytomność. Wziąłem się w garść i przemogłem omdlenie. Nie mam zbyt wiele czasu. Bardzo niewiele, jeśli się zastanowić. W przeciwieństwie do. niego. Do nich. Tym razem powiedział prawdę.

— Mogę się zgodzić, że nabierzecie wprawy — próbowałem mówić obojętnym tonem, chociaż każde słowo odbijało się głuchym, łupiącym echem w mojej czaszce. — Zastanawia mnie jedno — ciągnąłem. — Dlaczego wy nie użyjecie automatów? Czekają tylko w mieście, aż po nie przyjdziecie. Od robotów kuchennych do samobieżnych agregatów saperskich. Tymi możecie przejechać przez moją bazę tam i z powrotem. Po co ta cała komedia?

Nie ryzykowałem wiele. Domyślałem się, co odpowie. I nie pomyliłem się.

— Dla ciebie to komedia. Dla nas sprawa życia i jego wartości. Jesteś ślepcem. Kaleką. Nie masz oczu, nosa, warg, kory mózgowej, tylko protezy. Przekaźniki i łącza aparatury informatycznej. Jedyne, co potrafią twoje palce, to przyciskać klawisze i przyzywać automaty. Nie czujesz, gdzie kończy się twoja skóra, a zaczyna powłoka skafandra. Od świtu do nocy pozostajesz pod działaniem ogłupiającego wrzasku tłumów, łoskotu maszyn, grzmotu rozrywanej atmosfery. Nie wiesz nic. Nic.

— Tak — zgodziłem się potulnie. — Nie wiem nic. Czułem, że za chwilę stracę przytomność.

Młodzi ludzie, obciążeni defektami procesów przystosowawczych poprzednich pokoleń. Dobrali się w korcu maku. Ilu takich jak oni pozostało na świecie? Kto wie, może niemało? Może dawne czasy tkwią jeszcze w genach nas wszystkich, jak to ziarno, znalezione w starożytnym dzbanie, które wydało kiełki po tysiącach lat, gdy tylko trafiło na urodzajną glebę? Czy to nie tego właśnie najbardziej obawiali się Tarrowsen i Oneska? Samotni strażnicy pokochają ciszę i nie obudzą cywilizacji. Ale ziarno musi przecież trafić na podatny grunt. Atawizmy nie zawładną dobrze wyszkolonym pilotem.

Temu w wyświechtanych portkach i jego towarzyszom pomogła okazja. Projekt „równowagi biologicznej” dał im szansę, o jakiej nie mogli nawet marzyć. Ale musiało być w nich coś takiego, że zechcieli lub, jeśli kto woli, musieli skorzystać z okazji.