Выбрать главу

Przypadek zrządził, że się spotkali. Kiedyś, dawno temu. Zapewne w jakimś rezerwacie, z plecakami i wodą w manierkach. Dobrze im było razem, w ciszy. Chłonęli pełnymi piersiami wiatr, ich oczy biegły do zielonej linii horyzontu i wydawało im się, że sięgają głębiej w sens własnego istnienia. Biedacy. Żaden z nich nie pomyślał, że źle znosi współczesną cywilizację, ale że mimo wszystko jest ona jego jedynym światem. Że odrzucenie go będzie czymś stokrotnie, tysiąckrotnie gorszym. Ich przodkowie, młodzież ery kryzysu cywilizacyjnego, palili marihuanę. Czasy się zmieniły. Przystosowanie jest procesem równie uporządkowanym i sterowanym, jak wychowanie. Widać współcześni nie przystosowani, dziewczęta i chłopcy z odchyleniami genetycznymi, narkotyzują się ciszą. Ci tutaj zrobili z niej coś w rodzaju bóstwa czy religii, kiedy wymknęła im się spod kontroli. Tak samo postępowali ich praprzodkowie. Wobec sił przyrody, chociażby. Żywiołów.

Tak. To tylko cisza.

Spróbowałem jeszcze jednego.

— A jelenie? — spytałem. — Precyzyjnie zaprogramowane automaty obleczone w skóry. Jeśli tak wzdragacie się przed maszynami, to gdzie je umieścisz? Jakoś nie zauważyłem, żebyście ciągnęli je na sznurku. Nie mówiąc o produkcji. Więc jednak klawisze.

— Były ze złomu — warknął. — Robiliśmy je tutaj. Wszystkiego osiem egzemplarzy. Zamaskowałeś bazę.

— Ja?

Tak, baza była zamaskowana. Należało ją wytropić. Pierwsze sztuki wypróbowali na moim poprzedniku. Ale nie zdążyli przed upływem jego kadencji. Zniszczył dwa lub trzy. Zostało w sarn raz tyle, żeby uporać się ze mną.

— Dlaczego właśnie jelenie? — wykrztusiłem.

To głowa — pomyślałem. Nie obeszli się z nią zbyt łagodnie. Dlaczego stawiam pytania godne pięcioletniego dziecka. Po pierwsze, cóż mnie mogą obchodzić powody, dla których swoim automatom nadawali kształt jeleni, a nie, powiedzmy, dzików. Po drugie to musiało być zwierzę. Dostatecznie duże, aby mnie przestraszyć' kiedy szarżowało. Zmusić do ucieczki. Dokąd? Do bazy. Na oczach ciekawskich, którzy dotąd nie wiedzieli, gdzie jej szukać. Jakakolwiek inna konstrukcja uprzedziłaby mnie od razu, że nie jestem sam. Wtedy zacząłbym działać. Skuteczniej niż po wizycie Gummiego. No a potem nie zależało im już na dyskrecji. Przestała być potrzebna. Stąd właśnie wziął się Gummi. Zabrali z Centrali nadajnik dużej mocy. Było ich tam mnóstwo. Uruchomili go. Wiedzieli, że zakłócą pracę moich odbiorników, że zażądam wyjaśnień od komputera i że je otrzymam. „Obcy sygnał”. To był ich ostatni krok. Skuteczny. Wyszedłem z bazy i podążyłem prosto w stronę Gummiego, który zmierzał na spotkanie ze mną, pewny już swego. Zaufał moim szarym komórkom. I nie zawiódł się. Nic innego nie mogłoby im dać pewności, że wyjdę właśnie w tym kierunku, gdzie będzie czekać Gummi. Że zawrzemy znajomość. Że, tym samym, odkryję przed nim lokalizację bazy. Tak, oni nie zawiedli się na moich szarych komórkach. Ale ja także nie. Bo i ja musiałem ich spotkać. Czyli wszyscy mamy powody do zadowolenia. Gdybym tylko jeszcze nie siedział przywiązany do pnia. Z rozbitą głową.

— Muszę przyznać — szepnąłem — że to trzyma się kupy. Przynajmniej do pewnego momentu.

Zachichotał. W jego głosie znowu zabrzmiała tryumfalna nutka. — Tak — rzucił. — Do momentu, kiedy zmienimy program hibernatorów. Jak brzmi hasło?

Chwilę poruszałem wargami. Próbowałem zacisnąć pięści, ale straciłem czucie w dłoniach. Poczułem, że spadam. Ziemia zakręciła się pode mną.

— Tego jednego — zdołałem jeszcze wyszeptać — nie mogę ci powiedzieć. Wierz mi, nie mogę. Naprawdę.

Pień za moimi plecami zniknął. Znalazłem się w powietrzu. Szpara pod bandażem ściemniała. Nie był to już upadek, ale lot. Dostatecznie daleki, żeby nie mieć do czego wracać.

Rozdział 9

Szedłem przecinką w górę zbocza. Wiedziałem, że nie mam sekundy do stracenia. Postanowiłem puścić się biegiem do widocznej przede mną gałęzi, zwisającej nad drogą jak przełamany szlaban.. Poprzednio były to pnie buków, kępy paproci, wystające z ziemi kamienie.

Minąłem gałąź i szedłem dalej równym, wydłużonym krokiem, jak automat. Ból przycichł, pod czaszką czułem tylko tępe, powolne pulsowanie.

Nie mogłem biec. Jeszcze nie. Od czasu do czasu odwracałem głowę i nasłuchiwałem. Cisza.

W gruncie rzeczy nie obchodziło mnie to, co dzieje się za moimi plecami. Jeśli nogi niosą mnie zwolnionym rytmem, to nie dlatego, żebym nie mógł zmusić ich do posłuszeństwa. Nie chcę biec. Nie potrzebuję.

Od pierwszej chwili, kiedy odzyskałem przytomność, owładnęło mną poczucie bezpieczeństwa. Może przyczyna tkwiła w tym, co usłyszałem od mężczyzny w spodniach z wystrzępionymi nogawkami. Może cisza objawiła mi nagle swoją nową twarz, budzącą już nie lęk czy choćby napięcie, ale jedynie współczucie? Zabawne. Bo przecież pozornie nic się nie zmieniło. Nadal stanowiłem zwierzynę. Kiedy mnie wreszcie dopadną, nie powstrzymam ich dłużej niż dwie minuty. Tym razem nie będą czekać, aż ulotnię się bez pożegnania. Choć właściwie pożegnanie było.

Szedłem. Krok za krokiem, nisko pochylony, jak turysta dźwigający ciężki plecak.

Skalne osypisko na szczycie było już niedaleko. Miałem mnóstwo czasu.

Myśląc o tym, co zaszło, nie potrafiłem przypomnieć sobie chwili, kiedy zorientowałem się, że człowiek opętany ciszą przyniósł nosze czy łóżko polowe i zachodzi od tyłu, żeby rozwiązać mi ręce. To był czysty, niczym nie poprzedzony odruch, że odzyskawszy przytomność nie poruszyłem się. Byłem najdalszy od snucia planów. A jednak wyczekałem, aż przyszła odpowiednia chwila. Nie mógł mnie przenieść razem z tym pniem. O reszcie nie warto wspominać. Moja rozbita głowa nie przestała być głową pilota. Podobnie moje mięśnie.

Tak samo czystemu już nie odruchowi, ale przypadkowi, zawdzięczam to, że kiedy go powaliłem, byliśmy w dolince sami. Nie wiem, dokąd wyprawili się jego kompani. Dość, że gdy zerwałem z oczu opaskę, nie było nikogo. To znaczy nikogo zdolnego do zastąpienia mi drogi.

Mimo to moment powrotu świadomości pozostał rozciągnięty w czasie do paradoksalnych rozmiarów. Tak naprawdę, do tej pory zachowuję się jak we śnie. Wystarczy pomyśleć, co ze mną robią moje własne nogi.

Wreszcie zacząłem biec. Niemal równocześnie usłyszałem ich za sobą. Nie tak daleko, jak mógłbym sobie tego życzyć. Byłem ciekaw, czy są w komplecie. Raczej nie. W każdym razie ten, który ze mną rozmawiał, nie może narzekać, że pozostałem mu dłużny.

Podeszwy butów przywierają do gruntu jak magnesy. Ich odrywanie staje się niemożliwe. Przy każdym kolejnym kroku zatrzymuję się na ułamek sekundy. Ale przede mną ciemnieje już masyw kopuły, obrzuconej nie istniejącymi głazami. Wyżej czyste, niemal granatowe niebo i pierwsze gwiazdy. Zapada zmrok. Ci z tyłu są tuż.

Rzuciłem się głową naprzód. Ból spod czaszki przenikał kręgosłup, ogarnął całe ciało. Zrobiłem jeszcze dwa kroki i znalazłem się w płytkim zagłębieniu przed wejściem. Namacałem zamek, wtoczyłem się do środka, zatrzasnąłem drzwi i po raz trzeci tego dnia straciłem przytomność.

To nie tylko głowa — przebiegło mi przez myśl, kiedy się zbudziłem po kilku, najwyżej kilkunastu sekundach nieobecności. Także cisza. Nerwy. Wiem o tym. Rozumuję jasno, jak nigdy.

Jeśli tak, nie musze czekać, aż przyjdą.

Uśmiechnąłem się. W kącikach ust poczułem smak krwi. Podniosłem się i sięgnąłem do kieszeni na piersi. Moje palce wykonały kilka szybkich, gorączkowych ruchów i zamarły.