Czułem, że powinienem spytać, o co chodzi z tymi muchami, ale
przekrzyczenie miasta wydało mi się zadaniem ponad siły. Zresztą Oneska nie czekał na odpowiedź. Skinął na Tarrowsena i szybkim krokiem ruszył w stronę parkingu. Haleb poszedł za nimi. Spojrzałem na Avię i wciąż oszołomiony hałasem pociągnąłem ją za sobą, jak obcy turysta, który boi się stracić z oczu przewodnika.
Dwie minuty później wyprostowałem się i odetchnąłem z ulgą. Przecież to po prostu wielkie miasto. Moje miasto. Należę do niego, a nie do gwiazd. Miasto nie może być nieme.
W otwartym pawilonie, zastrzeżonym dla Centrali, ujrzałem pojazd, przypominający płaską łódź o niskich burtach, z sześcioma fotelami zamocowanymi w trzech rzędach. Nie okazując zdziwienia wysforowałem się do przodu, uniosłem nogę i skoczyłem, chcąc jednym rzutem ciała ulokować się w fotelu. Usłyszałem stłumiony okrzyk, a potem uderzyłem ramieniem o niewidoczną ścianę, ześliznąłem się po niej, na próżno szukając oparcia rozczapierzonymi palcami i z impetem usiadłem na ziemi. Natychmiast wstałem i kopnąłem szpicem buta pozornie nie istniejącą obudowę pojazdu, kilka centymetrów nad podstawą foteli. Moja noga przeniknęła do wnętrza. Straciłem równowagę i byłbym poleciał po raz drugi, gdyby nie podtrzymała mnie Avia.
— Czy nigdy ci nie mówiono — zabrzmiał za moimi plecami głos Haleba — że jeśli ktoś nie wie, co zrobić z kaczką po chińsku, powinien poczekać i podpatrzeć bywalców?
Wyprostowałem się.
— Zabawne — przyznałem. — „Wariant zastosowania nadsystemu teorii pola” — zacytowałem. — Czy pomyśleliście także o dzieciach? O nowej generacji zabawek? Przecież to lepsze niż czapka-niewidka.
— Dobrze, dobrze — powiedział Tarrowsen. — Za parę godzin dowiecie się o wszystkim. Także o dzieciach. Co do mnie, czuję się dostatecznie dorosły, żeby nie tracić czasu na wyręczanie da torów. Zrobią to tysiąc razy szybciej i dokładniej. Chodźcie już — podszedł do czółnowatej konstrukcji w jej najszerszym miejscu. Wykonał ręką ruch, jakby przecierał szybę, po czym najspokojniej usiadł w fotelu. Obok niego zajął miejsce profesor. Z tyłu usadowił się Haleb, pozostawiając środkowy rząd mnie i Avii. Niby grzeczny uczeń, po raz pierwszy przychodzący do nowej klasy, usiadłem, gdzie mi kazano.
Pojazd ruszył i z miejsca nabierając prędkości skierował się ku estakadzie prowadzącej na drugi poziom miasta.
Natężenie ruchu ulicznego wzrosło chyba dwukrotnie. Zmieniła się moda. Nowinki poszły dalej, niż mogłem się spodziewać. Dalej, a także wyżej. Opanowały frontony budowli, okna, latające tarasy, wieże dworców i obrzeża mostów. Niebo ginęło za serpentynami barwnej, świecącej folii. Im bliżej centrum dzielnicy, tym większe stawały się holograficzne obrazy rozpięte w poprzek ulic, jakieś sielskie pejzaże, gigantyczne wiązanki kwiatów, najzupełniej chybione z punktu widzenia reklamy, bo pozbawione treści. Tak samo prezentowały się witryny salonów handlowych na obu dolnych poziomach. Jakby obowiązująca od wieków zasada „towar kupca chwali” ustąpiła nagle innej: „nie pokażę, zanim nie kupisz”. Lub też, jakby wszystkie magazyny, od wieżowców do najmniejszych pawilonów zostały doszczętnie ogołocone z towarów.
Ale mieszkańcom, którzy wylegli na chodniki i eskalatory, to najwidoczniej nie przeszkadzało. Łódkowaty wehikuł niósł nas zbyt szybko, bym mógł obserwować twarze mijanych ludzi, jednak ci, których udało mi się wyłuskać z tłumu, byli uśmiechnięci. Sprawiali wrażenie podnieconych, jak w wigilię święta, zapowiadającego moc radosnych niespodzianek.
Przyłapałem się na tym, że zaczynam snuć jakieś pierwsze domniemania, a nawet teoryjki. Było to przedwczesne. Nie ma najmniejszego sensu łamać sobie głowę, zanim nie przejdę przez tryby maszynki informatycznej Centrali w jej Ośrodku Aktualizacji Przystosowawczej. Nazwa tego ośrodka od lat była przedmiotem drwin i ataków językoznawców, ale na co dzień nikt z nas jej nie używał, tak że teraz z trudem przypomniałem sobie jej brzmienie.
Zerknąłem na Avię. Patrzyła na mnie z tym swoim uśmieszkiem, który tak dobrze zapamiętałem, opuszczając Ziemię. Jej oczy mówiły, że cieszy się czymś, co nastąpi. A także tym, że ja nie wiem, co to mianowicie będzie.
Odwróciłem głowę i przyjrzałem się burcie pojazdu w miejscu, gdzie przechodziła w niewidzialną karoserię. Ostrożnie dotknąłem palcami gładkiej, twardej płaszczyzny. Nacisnąłem, najpierw bardzo delikatnie, potem trochę mocniej. Nie poddała się.
Cofnąłem rękę i przypomniałem sobie swoje pierwsze, niefortunne podejście do pojazdu. Usiadłem głębiej w fotelu i z rozmachem uderzyłem pięścią, starając się trafić w miejsce, którego dotykałem przed chwilą. Przez moment moja ręka szła swobodnie dalej, pokonując niewyczuwalny zrazu, ale szybko rosnący opór. Jakbym napinał niesłychanie elastyczną błonę. Zanim zdołałem wyprostować ramię, ściana stwardniała. Nacisnąłem mocno, bez skutku. Jeszcze sekunda i wypchnięty fragment karoserii rozpoczął ruch powrotny, napierając na moją pięść z siłą dryfującego tankowca.
Spojrzałem na profesora Oneskę. Pochwyciwszy mój wzrok skinął głową, jakby chciał powiedzieć, że wszystko jest w porządku.
Rozbolał mnie kark. Mięśnie miałem napęczniałe jak drewno. Normalna reakcja po długim locie. W dalszym ciągu nie próbowałem silić się na zgadywanie. Mówiąc ściślej, myśleć o czymkolwiek. Nic prostszego. Tak mogłoby się zdawać. Przynajmniej komuś, kto jak ja nawykł do klasyfikowania rzeczy, spraw i uczuć według czasu. Problem stary jak świat. Komtredans niecierpliwości i doświadczenia. Coś, co dzieje się w każdym człowieku. Ale gdyby nie ten wewnętrzny ruch, nie byłoby pilotów. Nie tylko pozaukładowych.
Wzruszyłem ramionami i ponownie skupiłem uwagę na wyglądzie mijanych ulic. Zanim jednak z uczuciem dalekim od podziwu zdążyłem zmierzyć wzrokiem rozmiary kolejnej kwiatowej piramidy, wszystko znikło. Przed nami zapłonęły szpalery ksenonowych świateł. Wpadliśmy w tunel.
— Myślałeś o mnie? — usłyszałem przyciszony głos Avii. Siedziała wygodnie w miękkim fotelu i uśmiechała się. Ciągle się uśmiechała.
Objąłem ją ramieniem.
— O co chodzi? — spytałem równie cicho.
Nie odpowiedziała. Nie gorzej niż my musiała wyczuwać fałsz w atmosferze towarzyszącej powrotowi „Dyny”, od wejścia w płaszczyznę ekliptyki do jazdy tym czółnem, zbudowanym z niewidzialnej gumy. Ale nic sobie z tego nie robiła. Jej uśmiech mówił dobitnie, że teraz przynajmniej nie dowiem się od niego niczego.
Tunel został za nami. Budynki rozbiegły się, jechaliśmy chwilę szeroką szosą przypominającą stary pas startowy, po czym skręciliśmy w lewo, między wysokie drzewa, otaczające pawilony Centrali.
Rozdział 2
W gabinecie lekarskim panował półmrok. Ekrany z wijącymi się sinusoidami zapisów przywodziły na myśl kabinę statku. Ale tu była Ziemia. Z przestrzenią te wykresy miały tyle wspólnego, że pilot Centrali mógł z nich wyczytać, czy jeszcze choć raz w życiu poleci do gwiazd. Albo przynajmniej na najbliższą stację orbitalną.
Kounrida wyprostował się i odsunął fotel. Szybkim ruchem wygasił monitory. W pokoju pojaśniało.
— W porządku — powiedział sennym, jakby znudzonym głosem. — Zawsze jesteście w porządku. Nikt nie chce wierzyć, kiedy mówię, że praca tutaj to zwykła synekura — uśmiechnął się.
— Możesz się przekwalifikować — poradziłem uprzejmie. — Niektóre załogi narzekają na częste awarie stymulatorów psychicznych. W końcu, co za różnica, dbać o prawidłowy obieg bioprądów w żywych organizmach, czy o aparaturę sterującą samopoczuciem… to znaczy — dodałem po chwili — o tych awariach słyszałem, rzecz jasna, dziewięć lat temu…