Выбрать главу

Kieszeń była pusta. Mój podręczny nadajnik, jedyne ogniwo, zapewniające mi łączność z automatami, pozostał w krzakach.

Oprzytomniałem natychmiast. Rzuciłem się do wyjścia. Szarpnąłem drzwi. W twarz uderzył mnie snop białego światła. Jakby jeszcze w swojej lejkowatej dolince przygotowali reflektor na tę właśnie chwilę.

Cofnąłem się. Bez automatów nie znaczyłem nic. Niewiele więcej niż dwie godziny temu, przywiązany do pnia. Co innego, gdybym naprawdę zaprogramował je na hasło. Ale nawet w tym momencie nie mógłbym pomyśleć o tym serio.

Coś wyrżnęło w ziemię koło mnie. Zaczynają raczej prymitywnie — pomyślałem. Można powiedzieć: łagodnie. Jednak prędko stracą cierpliwość. Nie wiem, czy konstruktorzy sztucznych jeleni potrafią sforsować bazę. Otóż to: nie wiem. Pozbawiona osłony, innej niż tylko optyczna, moja forteca nie jest niezdobyta. Ale kiedy się dowiem, może być za późno. W każdym razie cokolwiek zechcą zrobić, w tym stanie rzeczy nie zdołam im przeszkodzić.

Zamknąłem drzwi. Nie spuszczając z nich oczu wycofałem się na środek kabiny.

Chwileczkę. Nie jest ważne, jak naprawdę zaprogramowałem automaty. Liczy się jedynie, co oni o tym myślą. Hasło, to dobry pomysł. Daje mi szansę. W końcu potrzebuję tylko trochę czasu. Nawiązanie kontaktu z automatami nie stanowi problemu. Zajmie mi to jednak co najmniej pół godziny.

Nie wiedzą o tym, że posługiwałem się jedynie kieszonkowym nadajniczkiem. Gdyby się zastanowili, mogli na to wpaść. Zbyt często opuszczałem bazę, abym tylko za pośrednictwem jej łączy porozumiewał się z moim martwym orszakiem. Ale nie zrobili tego. Nie zastanowili się. W przeciwnym razie nikt nie rozmawiałby ze mną tam, pod tym pniem. I teraz nikt nie czekałby cierpliwie, w ciemności, aż zechcę się pokazać.

Skoczyłem ponownie w stronę wyjścia. Stanąłem w otwartych drzwiach i poczekałem, aż skierują na mnie światło. Wtedy zawołałem głośno:

— Automaty!

Odpowiedziało milczenie. Ale światło zgasło. Las ogarnęła cisza.

— Automaty! — powtórzyłem. Powinny już być. Jeśli mam ich przekonać, że wprowadziłem bezpośrednie sprzężenie.

— Pełna blokada — mówiłem głośno i wyraźnie, żeby nie uronili ani jednego słowa. — Rażenie celów ruchomych w promieniu pięćdziesięciu metrów od bazy — wyskandowałem. — Kasuję blokadę bezpieczeństwa — to ostatnie powiedziałem dwa razy. Umilkłem i zrobiłem dwa kroki do przodu. Więcej wolałem nie ryzykować.

W zaroślach nie trzasnęła jedna gałązka.

Postałem ze dwie minuty. Gdybym wiedział, gdzie ich szukać, mógłbym teraz spróbować załatwić rzecz od razu. Cóż, skoro nie miałem nawet pewności, gdzie stoją automaty. To byłoby doprawdy zabawne, gdybym zamiast namacać wysięgnik z anteną, złapał za brodę któregoś z nich. Zabawa w ciuciubabkę mogła mnie drogo kosztować. I nie tylko mnie.

Wróciłem do przedsionka. Zamknąłem za sobą drzwi i dopiero od tego momentu zacząłem się śpieszyć.

Do świtu dadzą mi spokój. Nawet jeśli coś podejrzewają, nie będą sprawdzać. Ich także nie stać na pomyłki.

W niszy narzędziowej znalazłem wszystko, czego potrzebowałem. Rozebrałem się i zacząłem dłubać przy rezerwowym nadajniku. Poruszałem palcami jak neurochirurg. Musiałem odtworzyć z pamięci strojenie pierwowzoru. Najmniejsza niedokładność groziła klęską. Nie tak łatwo oszukać automaty.

Kiedy skończyłem, dochodziła druga. Będę ich miał, tych leśnych ludzi, którzy nie byli dość śpiący, żeby zdobyć się na lojalność wobec Ziemi.

Odetchnąłem, uniosłem głowę i ujrzałem nad pulpitem pulsujące światło wezwania.

Czekałem na ten sygnał. A że przyszedł akurat w takiej chwili? Ślepy traf.

Poderwałem się, dopadłem pulpitu i wrzuciłem fonię.

Przestrzeń. Trzaski, zmieszane z pikaniem krzyżujących się namiarów. W końcu coś chrupnęło i nastała cisza. Sekundę później w kabinie zabrzmiał męski głos. Wypełnił sobą kopułę— jakby mówił ktoś wewnątrz, używając ulicznego wzmacniacza.

— „Genotyp” i „Fotosfera” do wszystkich statków Centrali. Piloci Monk i Rodin na bezpośrednim kursie obcego obiektu. Odległość: dwadzieścia miliparseków. Skład chemiczny: lit, krzem, glin, chlor…

Lista była długa. Po znanych nazwach następowały opisy numeryczne. To dla specjalistów.

„Fotosfera” i „Genotyp”. Nie znałem tych statków. Podobnie jak większości pozostałych. Nie było mnie tutaj, kiedy przygotowywali flotę. Z Rodinem kończyłem ostatni kurs. Starałem się przypomnieć sobie jego twarz. Zamyśliłem się i… oprzytomniałem.

Przebyli trzy czwarte drogi. I znaleźli. Mają to, o czym marzył każdy z nas, od kiedy zaczął czytać. To, co sprawiło, że wszyscy, ilu nas było, wybraliśmy pracę w Centrali Lotów Pozaukładowych.

Nieważne, czy chodzi o stacje załogową, czy sondę. Owszem. To także jest ważne. A raczej będzie ważne później. Teraz potrafiłem myśleć tylko o jednym. Znaleźli. Nie jesteśmy sami…

Ja także nie jestem sam.

Obejrzałem się… Antenki nadajnika leżały na podłodze, tam gdzie je zostawiłem.

Zakląłem. W tej samej chwili głos z przestrzeni przestał podawać wyniki analizy chemicznej. Urwał na chwilę, po czym mówił dalej:

— Dane uzyskane za pośrednictwem sondy są zbyt skąpe, by można stwierdzić, czy obiekt jest uszkodzony. Nie emituje sygnałów. Zgodnie z poleceniem delegatury Centrali na pokładzie „Fotosfery” piloci Monk i Rodin kontynuują lot w kierunku obiektu.

Nastąpiła sekundowa przerwa, po czym głos zabrzmiał znowu:

— „Genotyp” i „Fotosfera” do wszystkich statków Centrali Piloci Monk i Rodin na bezpośrednim kursie obcego obiektu…

Powtórka. Zapis. Rzut oka na ekran przekonał mnie, że dwie nitki, które zboczyły z drogi, zmierzają prosto do nowego celu.

Stałem jak zahipnotyzowany.

Skąd właściwie bierze się w nas ta tęsknota do kosmicznych pobratymców? Po co nam oni? Czy podświadomie liczymy na to, że ułatwią ludziom uporanie się z ich własnymi sprawami? Może kiedyś tak było. Dziś, jako ogół, jesteśmy na to za mądrzy. Wiemy aż nadto dobrze, że procesami naszego społecznego dojrzewania musimy kierować sami. Tylko sami. Nie cierpimy głodu, nie walczymy ze sobą, niemal nie chorujemy. Obecnie zaaplikowaliśmy naszej planecie bezprecedensową, kto wie czy nie w skali kosmicznej, kurację oczyszczającą. Dlaczego wciąż myślimy o istotach spod obcych słońc?

A może wcale ich nie potrzebujemy? Może samotność człowieka we wszechświecie to tylko wyświechtana poetycka fraza? Tani sentymentalizm zaspokojonego sybaryty?

Niewykluczone. W takim razie jesteśmy samowystarczalni. Jako zbiorowość… chociaż właściwie, dlaczego? Dlaczego akurat zbiorowość? Czy związki ze społecznością są niezbędne, powiedzmy, licznej, kochającej się rodzinie? Rodzinie? Ciasnota myślowa. Człowiek, jednostka, jest najdoskonalszym homeostatem stworzonym przez naturę. Sam dla siebie stanowi zespół zagadek i pytań, na które nie odpowie do końca życia. Na co mu rodzina? Przyjaciele? Drugi człowiek?

Samotny pilot.

Tylko że gdybym mógł rzeczywiście wystarczyć sam sobie, przenigdy nie poznałbym uczuć, których właśnie doznaję. Zatem mój rozwlekły przewód myślowy, to nic innego jak reductio ad absurdum. Zatem, udowodniłem sobie coś, co było dla mnie oczywiste od dziecka. Co jest oczywiste dla każdego Ziemianina. Potrzebujemy przyjaciół, rodziny, społeczności i, tym samym, kosmitów.

Dość. Straciłem kilka minut. Może kilkanaście. Na więcej mnie nie stać. Świt przyjdzie o zwykłej porze, niezależnie od wieści z gwiazd.