Выбрать главу

Spojrzałem odruchowo na zegarek i wróciłem do nadajnika… Ukląkłem i wtedy dopiero znieruchomiałem. Bardzo powoli jeszcze raz podsunąłem sobie pod oczy tarczę zegarka.

Za dwie minuty piąta. Zaczai się dzień.

Przeszło dwie godziny tkwiłem przed ekranem. Nie wiedziałem, tak mnie to wzięło. Winien jest ten bieg. Głowa. I kilka lat z ciszą.

Nie. Po cóż się okłamywać? To ten głos z przestrzeni.

Uspokoiłem się. Skończyłem z nadajnikiem, włożyłem skafander i podszedłem do drzwi.

Nic. Czekają. Wystawię głowę i nie zobaczę żadnego z nich. Siedzą w krzakach i obserwują bazę.

Zawahałem się. Mogłem już wezwać automaty. Ale musi upłynąć jakiś czas, zanim zdąża nadejść. Ja tymczasem wyjdę im na strzał tak akuratnie, jak to się nigdy nie przytrafiło żadnemu z ich jeleni.

Odruchowo powędrowałem wzrokiem ku niszy z hibernatorem. Prostokątny otwór w ścianie był szczelnie zamknięty. Widoczna pozostawała jedynie czerwona plomba.

Wyprostowałem się i bez zastanowienia ruszyłem w stronę tej niszy. Stanąłem przed klapą awaryjnego wyłącznika pola i jednym ruchem ręki rozprawiłem się z plombą. Zakryłem lewą dłonią fotokomórkę, po czym otworzyłem drzwiczki. Błysnęły światła. Rączka wyłącznika lśniła krwistą czerwienią. Rubin, w który wprawiono lampkę. Spoza mnie dobiegł dźwięk pochodzący z głośnika. Zaraz potem odezwał się męski głos:

— Czekamy na ludzi, którzy wyruszyli do gwiazd — mówił ktoś tonem perswazji. — Czekamy na pełną regenerację biosfery. Nigdy w historii ludzkość nie zdobyła się na czyn o podobnym rozmachu. Ofiaruj mi kilka sekund. Pomyśl. Jeśli ludziom w hibernatorach nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, wstrzymaj się. Oczywiście, nie wiem, dlaczego chcesz zerwać bezpiecznik. Ale baliśmy się tego. Baliśmy się, jak poradzisz sobie z samotnością i ciszą. Może to tylko nerwy. Może…

Z rozmachem zatrzasnąłem klapę. Wszystko, byle nie to. Nagrał kazanie i poszedł do łóżka. Z czystym sumieniem, że zrobił, co do niego należało. Przemówił do półobłąkanego pilota, któremu wydawało się, że nie zniesie dłużej dzwonów.

Tak naprawdę, to nie przyszło mi nawet do głowy, żeby ich budzić. Aby to zrobić, potrzebowałbym czegoś więcej niż paru pomyleńców, głosów ciszy i żelaznych zwierząt. Po co w takim razie zrywałem plombę? Nie wiem. Być może dlatego, że potrzebowałem jakiegoś wrażenia, jakiejś czynności, której w tej bazie jeszcze bym nie doświadczył. Ta była ostatnia. Chwila psychicznego relaksu. Po prostu.

A plombę założę jutro z powrotem.

Odwróciłem się i ujrzałem miasto. A raczej jego rozpływające się już w powietrzu zarysy. W głębi majaczyła niebieskawa czapa hibernatora.

W pierwszej chwili przebiegło mi przez myśl, że Gummi i kto tam z nim był, sforsowali ściany bazy. Ale wtedy ujrzałbym ich na tle tego miasta. Z kolei pomyślałem o bałaganie w pomieszczeniach Centrali. Jeśli złożyli wizytę w gabinecie Tarrowsena i ukryli duży nadajnik, równie dobrze mogli splądrować laboratoria i magazyny.

Na przykład instytut neurotyki, z jego zakładem programowania aparatury fantomatycznej. Albo chociażby wytwórnię projektorów. Stałem bez ruchu wpatrując się w ostatnie pozostałe w powietrzu ślady miasta. Widziałem je jeszcze przez moment, kiedy już na pewno nie było nic, poza tłem, jakie stanowiła matowa powłoka ściany, przypominająca taflę zmarzłego mleka.

Wtedy zrozumiałem. Ci z zewnątrz nie mieli z tym nic wspólnego. Przestrzenny wizerunek miasta i hibernatora był po prostu ilustracją kazania, którego musiałem wysłuchać po otwarciu pokrywy aparatury alarmowej. Chcieli, abym się przyjrzał temu, co miałem unicestwić. Były tam zepewne uśmiechnięte twarze, krystaliczne powietrze nad dachami, soczysta zieleń i inne przyjemne rzeczy. Może nawet grupy ludzi otaczające pilotów, po ich powrocie z gwiazd. Szkoda, że spóźniłem się na spektakl.

W tym momencie doznałem olśnienia. Spektakl. Fantomatyka. Że też dotąd na to nie wpadłem. Z wdzięcznością spojrzałem w perspektywę kabiny, gdzie jeszcze przed chwilą widniało miasto rozpięte miedzy łukami kopuły. Oczywiście, nie ma mowy o instalowaniu projektorów fantomatycznych z prawdziwego zdarzenia. Ale wystarczy to, co przychodzącym z zewnątrz każe wierzyć, że mają przed sobą kupę kamieni.

Na dworze jest jasno. Jeszcze mi wierzą. Minie godzina, może mniej i zaczną mieć wątpliwości. Zadadzą sobie pytanie, czemu siedzę cicho i nie próbuję rozprawić się z nimi, jak przystało komuś, kto dysponuje pełnym zestawem automatów. Zaprogramowanych na hasło.

Podszedłem do pulpitu i wyświetliłem na ekranie schemat instalacji. Projektory znajdowały się na szczycie bazy. Całą aparaturę, sprzężoną z zespołem awaryjnego budzenia i, jak się okazało, stymulatorem, wbudowano w płytką komorę, pod podłogą niszy.

Jej wymontowanie zajęło mi dziesięć minut. Znacznie więcej czasu poświęciłem blokom programowym. Nanosiłem wszystkie możliwe bryły, krzywe, stożki i zygzaki — co tylko przyszło mi do głowy. Jeszcze kable, które musiałem przeciąć i połączyć ponownie, zestaw wzmacniaczy, i już stałem na ostatnim szczeblu drabinki ustawionej za ciągiem ekranów, a wiodącej do maleńkiej platformy pod szczytem bazy. Otworzyłem dwie prostokątne pokrywy, podobne do archaicznych dymników, i wysunąłem na zewnątrz końcówki emitorów. Przymocowałem je zwykłym drutem i zsunąłem się na podłogę. Połączyłem projektory z blokiem programowym i zastanowiłem się.

Gaz obezwładniający. Miałem go dość, żeby uśpić stado słoni. Ale jeśli nawet zdążę użyć nadajnika, z pewnością zabraknie mi czasu na przeprogramowanie miotaczy automatów. Czyli, przynajmniej w pierwszej fazie starcia, muszę poradzić sobie bez nich.

Wytaszczyłem z narzędziowni znalezioną w najdalszym kącie wyrzutnię, służącą zazwyczaj do wystrzeliwania liny asekuracyjnej wraz z zaczepem. Przysunąłem ją do drzwi. Założyłem naboje z gazem i posłuchałem chwilę. Czekają. Ciągle jeszcze czekają.

Uśmiechnąłem się i przeszedłem do przedsionka. Prawą ręką chwyciłem wylot wyrzutni, lewą otworzyłem drzwi. Jeśli moja przemyślna instalacja chociażby w jednym punkcie nie kontaktuje…

Szarpnąłem spust. Usłyszałem głuchy stuk, a następnie oddalający się świst, jakby krojonego szkła. Uderzenie. Teraz powinienem ujrzeć rozbryzgującą się na wszystkie strony chmurę białawego gazu. Nie zobaczyłem jej. Miejsce, w którym stałem, przypominało senną zjawę plastyka futurysty. Nieopisana, niemożliwa kombinacja spiętrzonych brył. Nad moją głową śmigał w górę komin stożka przebity w połowie zakrzywioną, znikającą w przestrzeni rurą. Jego kontury przecinały w kilku miejscach płaszczyzny najnieudaczniejszych wielościanów. Przypominało to nawet moje skalne rumowisko, tyle że oglądane od wewnątrz. Usypane z fantazyjnie obrobionych głazów, dokładnie wydrążonych. Cała ta kompozycyjna improwizacja rozciągała się na boki i w górę na dobre kilkadziesiąt metrów. Mogłem sobie pogratulować. Nic dziwnego, że zgłupieli, kiedy coś takiego wyrosło im.nagle przed oczami. W każdym razie na tyle, że pozwolili mi wyjść. Chociaż musieli pozwolić. Musieli stracić orientację. Wrażenie było zbyt silne.

Co do mnie, nie potrzebowałem niczego więcej. Wezwałem automaty. Natychmiast połączyłem się z nimi ponownie i zablokowałem ich miotacze. Następnie posłałem w las drugą pigułę z gazem. Coś wyrżnęło w ścianę bazy. Na zdrowie. Teraz byłem już spokojny. Nie widząc mnie, nie mieli najmniejszych szans.

Odruchowo sprawdziłem szczelność kasku i wróciłem do kabiny. Włączyłem projektory. Wyszedłem na zewnątrz.

Las zasnuwał mętnawy dym. Pod okapem kasku zapaliło się ostrzegawcze światełko. Gdzieś niedaleko raz trzasnęła gałązka i znowu zapanowała cisza.