Wokół zagłębienia przed wejściem czerniało nieruchome półkole automatów. Przyszły, naturalnie. Ale nie będą już potrzebne.
Raz jeszcze wróciłem do składziku po kable. Potem wyszedłem kilka metrów przed bazę i rozejrzałem się.
Trzech, a raczej troje, leżało na wprost mnie, w przecince. Na ich twarzach malował się wyraz zupełnego zobojętnienia.
Obie kobiety miały jasne włosy. Były mniej więcej w tym samym wieku, około czterdziestki. Podobnie leżący obok nich mężczyzna, w zniszczonej drelichowej bluzie, takiej, jaką zakłada się w chłodniejsze dnie do pielenia ogródka. Obok niego spoczywał metalowy przedmiot. Miotacz, gdyby nie to, że jego spłaszczona kolba żadną miarą nie mogłaby pomieścić najmniejszego ogniwa energetycznego. A jednak była to broń.
Podszedłem i z całym spokojem związałem całej trójce ręce i nogi. Następnie poszukałem pozostałych.
Nietrudno było ich znaleźć. Musieli rozluźnić wokół siebie poszycie, czekając, aż wystawię głowę z fałszywej skały, która tam, gdzie się przyczaili, odstawała od bazy zaledwie o milimetry. Gummi dobrze to sobie obejrzał.
Po upływie dwudziestu minut miałem ich sześcioro. Do trójki znalezionej w przecince przybyła jeszcze jedna kobieta, tym razem brunetka, z brzydką ciętą raną pod okiem, oraz dwóch mężczyzn. Drugi z nich, kiedy go wiązałem, zaczął się budzić. Bok jego twarzy, od brody aż do skroni znaczyła świeża, czerwona pręga. Rzuciłem okiem na jego spodnie. Kolor się zgadzał. Jeśli w ogóle można mówić o kolorze.
Szukałem jeszcze kogoś. W coraz mniej prawdopodobnych miejscach i z coraz mniejszą nadzieją.
Gummiego nie było. Czyli, nie koniec zabawy. Muszę się liczyć z niespodziankami. Jeśli ci tutaj, to jeszcze nie wszyscy wyznawcy ciszy, do których mógł pójść.
Z przecinki zaczęły dochodzić westchnienia i postękiwania. Usłyszałem głos kobiety. Ktoś jej odpowiedział.
Nie patrzyłem w ich stronę. Kończyłem zmieniać programy automatom. Rażenie celów ruchomych w promieniu stu metrów. Miotacze zastąpiłem ładunkami gazu. Dwa aparaty, uzbrojone jak dotychczas, zostały przy wejściu. Te miały być dalej sterowane za pośrednictwem nadajnika. Wolałem nie ryzykować.
Teraz dopiero zająłem się ludźmi.
Leżeli spokojnie. Jeśli nawet któryś z nich zbadał ukradkiem wytrzymałość krępującego go kabla, zrobił to tak, że tego nie zauważyłem.
Podchodziłem do nich powoli, pokonując zmęczenie. W powietrzu panował spokój. Wróciła cisza. Czułem w sobie jej obecność, pomimo że las milczał. Dzisiaj nie było dzwonów ani piszczałek. Zerwał się lekki wiatr i przepędził resztki odurzającej substancji.
Stanąłem. Dwa kroki przede mną leżał mężczyzna w drelichowej bluzie. Był brudny. Cerę miał ciemną, jakby długo trzymał twarz nad świeca. Podbródek sterczał mu do przodu jak rogalik. Gdyby był różą, jego włosy zapewniałyby mu skuteczną osłonę przed najsroższym mrozem. Oczy miał zapadnięte. I nie patrzył na mnie.
— Co teraz? — spytałem.
Nie poruszył się. Tylko skóra na policzku zaczęła mu drgać jak u psa, który ma zamiar powarczeć.
— Nic nie mów — zabrzmiał nagle znany mi aż za dobrze głos — zanim nas nie uwolni.
Przeniosłem spojrzenie na mężczyznę, który wymówił te słowa. Strzępy wisiały nie tylko z jego spodni. Także koszula, która sto lat temu mogła być żółta, znajdowała się w opłakanym stanie. Wyglądał na starszego od pozostałych. I nie uważał sprawy za zamkniętą. Świadczył o tym zarówno ton jego głosu, jak i błysk przymrużonych, bladoniebieskich oczu. Ten nie bał się patrzeć tam, gdzie miał ochotę.
— Dobrze — powiedziałem, podchodząc bliżej. Chwyciłem go za węzeł, na jaki związałem kabel i podniosłem. Następnie uwolniłem mu nogi.
— Idź tam, gdzie cię zaprowadzę. Na dziś mam was dosyć — rzuciłem. — Do tego stopnia, że jestem gotów obciążyć sobie sumienie. Zrozumiałeś?
Nie odpowiedział. Posłusznie wszedł do kabiny, pozwolił sobie ponownie związać nogi i z obojętną miną pozostał pod ścianą, gdzie go rzuciłem.
Wróciłem po człowieka w bluzie i jego dwóch kompanów. Jeden z nich miał na sobie kurtkę taką jak Gummi i ja. Ale bez aparatury łączności i ogniw energetycznych. Nawet bez zaczepów na drobny sprzęt osobisty.
Teraz kobiety. Stanąłem nad pierwszą i spytałem:
— Pójdziecie spokojnie? Jeśli tak, zdejmę wam z nóg kable. Brunetka z podrapaną twarzą uniosła głowę i potrząsnęła nią, jakby chciała poprawić włosy.
— O toalecie pomówimy później — mruknąłem. — Dotychczas nie obchodziło was, jak wyglądacie. Stare, niechlujne wiedźmy.
To je wzięło. Uniosły się jak na komendę. Trzy pary oczu spojrzały na mnie, jakbym właśnie zrzucił starą, suchą skórę ozdobioną czarnym zygzakiem.
Brunetka westchnęła. Znowu potrząsnęła głową. Zauważyłem, że jej zadrapanie krwawi.
Przemyłem jej twarz i założyłem opatrunek. Przez cały ten czas nie spojrzała na mnie ani razu.
— Jak ci na imię? — spytałem, prostując się.
— Tia — odpowiedziała niechętnie. Zabrzmiało to jak szczęk nożyczek, przecinających wstęgę.
Zaprowadziłem je do bazy. Szły bez oporu. Nie wiązałem im już nóg, jednak na wszelki wypadek posadziłem w przyzwoitej odległości od mężczyzn. Może się zdarzyć, że będę musiał wyjść.
Przysunąłem stolik do pulpitu, fotel ustawiłem tak, żebym mógł mieć wszystkich na oku, po czym napiłem się wody i rozsiadłem wygodnie. Założyłem lewą nogę na prawą i przez chwilę obserwowałem własną stopę, która wykonywała jakiś obłąkany taniec. Nerwy. Czułem, że gdybym teraz zamknął oczy, nie otworzyłbym ich przed upływem tygodnia. Dwadzieścia sześć godzin na nogach. I to jakich godzin.
Powoli chłodno lustrowałem twarze ludzi, którzy sądzili, że udało im się pozbyć konkurencji w rządzeniu Ziemią.
Mężczyzna w bluzie poruszył się. Wciągnął głęboko powietrze i potrzymał je chwilę w płucach.
— Jak się nazywasz? — spytałem, patrząc mu w oczy.
Odwrócił głowę. Zakaszlał sucho, po czym powiedział:
— Bohr. Jestem studentem…
— Co studiujesz?
— Biochemię. To znaczy…
— Studiowałeś — podsunąłem. — Trzydzieści lat temu. A co będziesz robił… potem?
Przełknął z wysiłkiem ślinę. Wstałem i dałem mu się napić. Zakrztusił się i chwilę walczył o zaczerpnięcie powietrza. Wreszcie odzyskał oddech i wychrypiał:
— Nic…
Rozumiem. Nic, to nic. Rozejrzałem się po pozostałych, podnosząc zapraszająco kubek.
Pili kolejno wszyscy, poza mężczyzną w żółtej koszuli. Ten był nieprzejednany. Przypominał kapłana starodawnego szczepu, który wpadł w ręce czcicieli wrogiego bóstwa. Kiedy spytałem o jego nazwisko, zamknął oczy i zamarł w bezruchu, jakby czekając na cios topora.
Wzruszyłem ramionami i wróciłem na fotel.
— Kombinowaliście dobrze — powiedziałem. — Gdybym choć raz zauważył człowieka, zabawa nie potrwałaby długo. Ja nie odżegnałem się od automatów. Nie ślubowałem, że będę się żywił korzonkami. Błazeństwo.
Byłem zły. Teraz mogłem ich już tylko żałować. Nie potrafiłem jednak opanować narastającego rozdrażnienia.
— Mieliśmy — odezwał się nagle Bohr — pewne sygnały. Dość wyraźnie dawałeś znać o sobie…
Uspokoiłem się. Zapewne. Przypomniałem sobie moje wyprawy w okolice hibernatora. „Lalkę”. Otwierałem usta, żeby odpowiedzieć, ale nie zdążyłem. Zmroził mnie przepojony nienawiścią głos „żółtego”.
— Nie gadać! — wysyczał. — Mało wam, że siedzimy powiązani jak barany?! Niech robi, co chce. Ma swoje automaty, bez których jest zerem. Ale nie musicie dawać mu satysfakcji. Ani słowa! — zakończył, tracąc oddech.