Выбрать главу

Chciałem mu powiedzieć, żeby się nie wysilał. Sam nie bywam rozmowny. A już na pewno nie w jego towarzystwie. Przeszkodziło mi głośne wołanie, które nagle dobiegło z zewnątrz. Zerwałem się na równe nogi.

Krzyk zabrzmiał powtórnie. Tym razem poznałem go od razu.

Wybiegłem z bazy i zablokowałem automaty. Potem powiedziałem, że może przyjść. Zaczekałem, dopóki nie stanął przede mną. Wtedy sięgnąłem po kabel.

— Nie trzeba — mruknął, kiedy kazałem mu założyć race do tyłu.

— Nie wiem, Gummi — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Nie chcę już więcej żadnej szarpaniny.

Wprowadziłem go do bazy, posadziłem obok kobiet i związałem nogi. Niezbyt silnie, żeby nie sprawiać mu bólu.

— Nie chce ci się pić?

Spojrzał na mnie, jakby nie zrozumiał. Po chwili skinął głową. Kiedy skończył, ulokowałem się znowu w fotelu i bawiąc się kubkiem spytałem:

— Ilu was jeszcze jest w tym lesie?

— Nie ma nikogo — odpowiedział ponuro Gummi. Przyjrzałem mu się. Mogłem uwierzyć albo nie. Jednak gdyby ktoś pozostał w parku, a postanowił siedzieć odtąd jak trusia, to znaczy zrezygnować z następnych kadencji ciszy, i tak nie potrafiłbym takiego kogoś odnaleźć. Poza tym oni trzymali się razem. Kiedy odkryłem ich obozowisko, razem puścili się w pogoń za mną. „Żółty” także mówił o siódemce. Należało wątpić, czy kiedy już doszło do oblegania mojej bazy; któryś z nich zechciałby pozostać w lejkowatej dolince.

Zdecydowałem, że Gummi nie kłamie. Nie wyglądał najlepiej. Był cieniem „pilota”, którego spotkałem kiedyś pod szczytem sąsiedniego wzgórza.

— Oczywiście, nigdy nie miałeś nic wspólnego z Centralą — stwierdziłem, nie spytałem.

— Oczywiście.

— Jeśli nie liczyć twojej bluzy… wolę nie dochodzić, skąd ją wziąłeś. To znaczy, wolałbym…

— Tak — rzekł bardzo cicho. — Byłem tam… Westchnąłem.

— Właśnie. Czy chcesz mówić?

Rozejrzał się po pozostałych. Nie wiem, czy mi się wydało, czy naprawdę unikał wzroku mężczyzny w żółtej koszuli. Wreszcie spojrzał na mnie i nieznacznie skinął głową.

— Tak minęły pierwsze tygodnie — powtórzył kilkanaście minut później. W jego głosie pochwyciłem nutkę zdziwienia. Jakby nie dowierzał, że wszystko to mogło zdarzyć się naprawdę.

— Krótko mówiąc — podjął po chwili — byliśmy szczęśliwi. Wiem, że to nie brzmi poważnie — poruszył ramionami. Kable musiały dać znać o sobie, bo przez twarz przebiegł mu grymas. — Nic na to nie poradzę — syknął. — Nie wiem jak inni, ale ja czułem się po prostu sobą. Nareszcie nie musiałem walczyć o czas, wydzierać go przemyślnymi manewrami z trybów maszynerii, jaka uzależnia ludzi od siebie. I nie tylko od siebie. Mniejsza z tym. Chodziłem nocami po parku, bo wtedy to był jeszcze park, i myślałem o ciszy, tylko o ciszy. Mówiłem sobie, że tak samo będzie jutro, pojutrze, za dziesięć lat, i chciało mi się wyć ze szczęścia. Patrzyłem na drzewa i miałem ochotę opowiadać im, jak będą wyglądać, kiedy ten park stanie się lasem. Rozmawiałem z ptakami.

Umilkł. Chwilę poruszał bezgłośnie wargami, jakby w tym miejscu należało powiedzieć coś, co nie powinno dotrzeć do uszu obecnych. Na jego czole ukazały się kropelki potu. Westchnął i pokręcił głową.

Spojrzałem na moich więźniów. Siedzieli spokojnie. Na twarzy jednej z kobiet błąkał się uśmieszek. Jej szeroko otwarte oczy nie wyrażały nic. Tia utkwiła wzrok w podłodze, przed własnymi stopami. Nie wiem, co rozpamiętywała, ale nie było to nic takiego, co chciałaby przeżyć raz jeszcze.

Co do mężczyzn, wystarczało mi, że nie próbują się wtrącać. Milczeli, odkąd osadziłem „żółtego”, kiedy ten nazwał Gummiego pętakiem i zdrajcą. Powiedział to tonem proroka, rzucającego klątwę. Zagroziłem, że zamknę go w niszy. Samego.

— Możesz się domyślić, co było potem — zabrzmiał znowu przytłumiony głos Gummiego. — Zresztą ty pewnie jesteś za pan brat z ciszą. Służba w bazach kosmicznych, loty do gwiazd i tak dalej. No więc… cisza zaczęła mówić.

— Dzwonić — podsunąłem.

Przez jego twarz przebiegł ślad uśmiechu.

— Naturalnie, dzwonić. Zresztą, mówiliśmy już o tym, pamiętasz? No, a my wtedy zaczęliśmy uciekać od siebie. Skończyły się sympatie, które… no, dzięki którym zostaliśmy akurat my i one. Mijały dni, tygodnie, potem lata. Było wciąż gorzej. Mówiłeś o nieprzystosowaniu. Stanowiliśmy bandę smarkaczy, kiedy umawialiśmy się, że zostaniemy poza hibernatorem. Przekonaliśmy się o tym dość szybko. Przekonaliśmy się, że jeśli bywają ludzie nie przystosowani do tempa swojej cywilizacji, to w każdym razie wszyscy jesteśmy nie przystosowani do jego braku. Tego, co to tempo z sobą niesie. Na przykład tła akustycznego. Tak powiedzieliby fachowcy. Nie życzę nikomu, żeby tak jak my sprawdził na sobie, co to znaczy. No dobrze. Nie będą się rozwodził. Rzecz jest i tak dostatecznie żałosna. Muszę tylko powiedzieć o… samotności. Bo najgorsze nie było to, co działo się z naszym słuchem. I nerwami. Nie. Wracaliśmy półprzytomni do obozu i natychmiast zaczynaliśmy zachłystywać się urokami ciszy. Im było gorzej, tym głośniej pialiśmy na cześć zieleni, barwy nieba, rzek i licho wie, czego jeszcze. Dzieliliśmy się swoim „szczęściem”. Wymyślaliśmy wciąż nowe przymiotniki. Oczywiście, każde z nas zdawało sobie sprawę nie tylko z własnego zakłamania, ale i z tego, że pozostali prowadzą grę kubek w kubek taką samą. Tylko że zapominaliśmy o tym będąc razem. Brnęliśmy coraz dalej i głębiej. To dopiero była prawdziwa samotność. Do kwadratu. Nie. Do siódmej potęgi. Prawdziwa samotność, w pustce, to próba. Wśród innych — to nieustający koszmar. Tego spośród nas, kto by powiedział, że pomyliliśmy się, że ma dość i idzie sobie w diabły, byliśmy gotowi rozerwać na strzępy. Tak właśnie, jak to przed chwilą obiecywał mi Fuster. On wcale nie jest gorszy od nas. Tylko trochę bardziej skołowany. Ufundowaliśmy sobie z tego ideologię. Może coś więcej. Zresztą, mniejsza o słowa. Myślę, że wiesz dość, aby zrozumieć. W końcu któreś z mas, nie pamiętam kto, zaczęło mówić o przyszłości. Ale nie o powrocie do normalnego świata. O pozostaniu. Podchwyciliśmy tę myśl. Wmówiliśmy w siebie, że nie przeżyjemy pierwszej minuty, kiedy otworzą się hibernatory. Że nasze organizmy po prostu tego nie wytrzymają. Ruchu, hałasu, ścisku. Postanowiliśmy walczyć o życie. W końcu, byliśmy młodzi. Kiedy to się zaczęło, żadne z nas nie miało dwudziestu lat. Po osiemdziesięcioletnim biwaku mieliśmy szansę pożyć bez mała drugie tyle. Pod warunkiem, że wszyscy inni pozostaną tam, gdzie są. Uśpieni.

Urwał. Rozkaszlał się i dłuższą chwilę nie mógł wykrztusić słowa. Z oczu puściły mu się łzy. Był wykończony.

Poczekałem, aż przyjdzie do siebie, po czym wstałem. Niewiele brakowało. Powiedzmy, kilkadziesiąt sekund. A może się mylę? Może ani przez moment nie groziło ludziom nic poza przedwczesną pobudką?

— Powiem ci tylko — powiedziałem — co zrobiłbyś teraz, gdyby wam się udało. Gdybym to ja leżał pod ścianą związany jak stary worek. Nie wiem, czy próbowałbyś uzasadniać swoją rację, w którą nie wierzysz. Może wygłosiłbyś mówkę. O baśniowym pięknie ciszy i tak dalej. Ale wiem, co byś zrobił. Stanąłbyś, o tutaj — podszedłem do niszy, gdzie znajdowała się pokrywa bezpiecznika. — Powtórzyłbyś kilka razy, jaka to piękna rzecz zostać na Ziemi sam na sam z trawa, drzewami i czystym powietrzem. A także milczeniem. Po czym trzasnąłbyś pięścią w tę klapę, wyszarpnął plombę i włączył system alarmowy. Wtedy udałbyś sam przed sobą, że oprzytomniałeś. Zacząłbyś rwać włosy z głowy. Krzyczeć, że zaprzepaściłeś swoją szansę. Że nie chcesz żyć. I byłbyś szczęśliwy. Rozumiesz, człowieku? Byłbyś szczęśliwy jak dziecko, które zabrano do cyrku. Po raz pierwszy od lat. Mógłbyś wyć z radości na widok ludzi wchodzących do miasta. Mam rację? Pociągnąłbyś za tę rączkę?