Выбрать главу

— Nie wiem — wyszeptał po dłuższej chwili milczenia. — Teraz, kiedy tak o tym mówisz… ale nie wiem. Byliśmy uwikłani we własną grę…

— We własne kłamstwa.

— Nazywaj to, jak chcesz.

— Nie jak chcę. Naprawdę, to się nazywa terror. Ani gra, ani kłamstwo tylko terror.

— Możliwe… co z nami zrobisz? Pomyślałem chwilę. Ale nie miałem wyboru.

— Zostaniecie u mnie… — zacząłem i urwałem. W pulpicie znowu błysnęła lampka wezwania. Wolałbym zająć się gwiazdami bez świadków. Trudno.

Włączyłem fonię. Głośnik ożył. Odezwał się ten sam głos, który mówił o zmianie kursu dwóch statków i o obcym obiekcie.

— …Procjona jedną kierunkową wiązką o rozproszeniu równym, praktycznie zeru. Przestrajamy nadajniki i rozpoczynamy emisję kodu kontaktowego. Obydwa statki pozostają przy obecnym obiekcie i będą oczekiwać potwierdzenia odbioru.

Głośnik umilkł na kilkanaście sekund. Następnie rozległ się charakterystyczny stuk przekaźnika i utrwalony na taśmie głos pilota zabrzmiał ponownie:

— „Genotyp” i „Fotosfera” zastopowały przy obecnym obiekcie. Piloci Monk i Rodin powrócili ze wstępnego zwiadu. Obiekt jest bezzałogową stacją, prawdopodobnie komunikacyjną. Kieszeń włazu prowadzi do śluzy, hermetycznie zamkniętej. Jak dotąd nie udało się sforsować klapy. Wbrew poprzednim obserwacjom obiekt jednak nadaje przerywane sygnały. Pomiary wykazują, że promieniowanie o nie zidentyfikowanej na razie charakterystyce biegnie w stronę Procjona jedną kierunkową wiązką o rozproszeniu równym praktycznie zeru. Przestrajamy nadajniki i rozpoczynamy emisję kodu kontaktowego…

Wyłączyłem głośnik. Chwilę manipulowałem przy pulpicie, po czym przerzuciłem sygnał na wizję. Myślałem, że będę musiał poczekać przynajmniej kilka godzin. Myliłem się. Na ekranie zarysował się kształt walca. Po prostu kawał rury zaślepiony z obu stron płaskimi tarczami. Nie wysilili się ci obcy konstruktorzy. Ale nie miałem im tego za złe…

Wpatrywałem się w ten niejasny kształt o zatartych konturach znacznie dłużej, niż było trzeba. Tyle, żeby uporać się z własnymi oczami. Byłem naprawdę zmęczony. Wreszcie ekran rozmazał się przede mną, jakby otoczył go obłok pary.

Przez cały ten czas nikt z obecnych nie zająknął się słowem. Gdy wyłączyłem fonię, w kabinie zapanowała cisza nie dająca się porównać z niczym, czego doświadczyłem dotychczas.

Tia poruszyła się. Uniosła głowę i utkwiła we mnie wzrok. Jej twarz wyrażała smutek. Może także zadumę. W kącikach jej ust pojawił się melancholijny uśmieszek.

— Powiedz, pilocie — odezwała się — czy nie wolałbyś być tam z nimi…?

Minął jakiś czas, zanim mogłem wymówić słowo.

— Pytałeś, co z wami zrobię — zwróciłem się do Gummiego. — Zostaniecie tu ze mną. Pójdziecie spać. Przejdziecie po kolei przez aparaturę diagnostyczną. Nakarmię was pigułkami i położę w niszy. Tam jest mój hibernator. Będzie trochę ciasno, ale w stanie anabiozy to nie ma większego znaczenia. Chodź pierwsza — spojrzałem na Tię. Podszedłem i pomogłem jej wstać. Nie opierała się.

— A ty? — spytała.

— O mnie się nie martw — rzuciłem sucho. — Teraz nic mi już nie grozi. — Położyłem nacisk na słowo: „teraz”.

Nie rozmawialiśmy więcej.

Ostatni raz sprawdziłem zamknięcie niszy, przeszedłem na środek kabiny i utkwiłem wzrok w ekranach. Paciorkowate szlaki rozwijały się. Tylko dwie tasiemki trwały w bezruchu. Dwa statki, których załogi czekały na kogoś, o kim wiedziały tyle tylko, że istnieje. Chociaż i tego nie wiedziały na pewno. Adresaci sygnałów, emitowanych przez obcy obiekt, mogli przestać istnieć już dawno. Zależy, kiedy wyprawili w drogę ten swój walec i jak daleka miała to być droga. Ale i tak było to więcej, niż wszystko, co dotąd osiągnął człowiek, posłuszny żyjącemu w nim duchowi eksploracji. Więcej niż takim jak Rodin, Monk, Haleb, ja i wielu innym obiecywała codzienna służba w Centrali.

— No więc jak, pilocie — powiedziałem na głos. — Wolałbyś być tam z nimi…?

Stałem długo. Mijały minuty, aż wreszcie usłyszałem pierwszy nadbiegający głos ciszy. Dzwony.

— Jestem tutaj — powiedziałem. Dzwonienie przycichło, ale tylko na moment. — Jestem tutaj — powtórzyłem. Cisza zagrała. Odezwały się organy. Nie „odezwały”. To były otwarte piszczałki, przez które przechodziło powietrze, zanim wciągnąłem je w płuca.

Przebiegłem wzrokiem wskaźniki. Generatory pracowały bez zakłóceń. Linia poboru mocy przecinała ekran jak ślad po błyskawicznym cięciu szpicem ostrego noża. Ludzie mieli przed sobą spokojną pięćdziesięcioletnią noc. Plomba na pokrywie sygnalizacji alarmowej lśniła świeżą czerwienią.

— Jestem tutaj — mruknąłem raz jeszcze, zrzuciłem bluzę, ustawiłem rączkę klimatyzatora i ułożyłem się w fotelu.

W taką pogodę — pomyślałem — zasypiają drzewa. Nie wiem, dlaczego ta myśl sprawiła mi przyjemność. Naciągnąłem głębiej kaptur i przyśpieszyłem. Jeden z człapiących za mną automatów ugrzązł w korzeniach. Poradzi sobie — beztrosko machnąłem ręką.

Nawet w tym wietrze, który kładł pnie i targał grubymi konarami buków, huczały dzwony.

Pochyliłem się nad aparatem obserwacyjnym. Był w porządku. Wstałem i pociemniało mi w oczach. Zatoczyłem się i musiałem usiąść. Ostatni rok. Ostatnia jesień. Ostatni dzień.

Czułem się tak, jakbym tydzień nie jadł. Chwytały mnie mdłości. Tkwiłem w pokrowcu uszytym z grubej warstwy waty, przez którą przenikały tylko wiatr i dzwony.

Zacisnąłem zęby i wstałem. Nie miałem nic do powiedzenia. Ani sobie, ani temu, kto odziedziczy po mnie tę ciszę.

To był już ostatni z posterunków. Automat zabrał bęben przystawki rejestrującej i poszedł z nim w kierunku bazy. Konstrukcję nośną spotkał ten sam los. Za kilka dni wyrośnie tutaj trawa.

Mój martwy orszak zniknął już w głazach. Zatrzymałem się pod drzewem i rozejrzałem. Dzień miał się ku końcowi. Chmury dotykały niemal wierzchołka bazy. Nie było za nimi słońca. Wiatr niósł drobne rozpryski mgły.

Stałem tak jakieś dwadzieścia minut. Nie myślałem o niczym.

Nawet o tym, że to już koniec.

Zamknąłem starannie drzwi i poleciłem automatowi, żeby je uszczelnił. Z trudem przeszedłem przedsionek, zawalony ściągniętymi z zewnątrz urządzeniami i zająłem się izolacją kabiny. Jakby za kilka minut z planety miało ulecieć powietrze. Przeszedłem na środek i rozebrałem się do naga.

Główny ekran przekazywał mi teraz obraz miasta. Trwało białe i nierzeczywiste, jak rysunek z książki dla dzieci. Nie zaszła w nim najmniejsza zmiana. Te same wypiętrzone bryły, jakby zawieszone nad ziemią.

Nie zmieniło się nic. Poza jednym. Pewnością, że ktokolwiek się tam wybierze, nie zastanie żadnych obłąkańców, szukających w Centrali planów baz strażniczych ani nadajników.

Które z nich miało już tak bardzo dosyć, że zaryzykowało i zaczepiło mnie wtedy pod tym miastem? „Jest ktoś, kto potrzebuje twojej pomocy…” Pamiętam, jakby to było wczoraj. Pamiętam, że ja także potrzebowałem pomocy. Pomogła mi myśl o innych ludziach.

Przeniosłem spojrzenie na boczny ekran. Obraz głównego hibernatora był również taki sam, jak pierwszego dnia mojej służby. Niebieskawa półkula, przypominająca chmurę.