Выбрать главу

Bezwiednie ściszyłem głos. Poczułem się znużony i zniechęcony. Nagle zatęskniłem do miasta, z jego zgiełkiem i ruchem. Zapragnąłem znaleźć się znowu wśród tych idiotycznych dekoracji, zgubić w rozradowanym z niewiadomego powodu tłumie.

— To już wszystko? — spytałem. Sam się zdziwiłem, ile zniecierpliwienia zabrzmiało w moim głosie.

Kounrida przyjrzał mi się uważnie, po czym westchnął i pokręcił głową. Przeszedł przez pokój i przystanął przed białym zasobnikiem wbudowanym w ścianę. Odwrócił się i podał mi fiolkę z pomarańczowymi pigułkami.

— Weź to — powiedział. — Zażyjesz dzisiaj trzy, a jutro pięć.

Ostatnią wieczorem. Zanim zaśniesz — dodał z naciskiem.

— Nie mam zwyczaju jeść pigułek przez sen — wyjaśniłem. — Co to jest?

— Homeotal.

— Co?

— Mówię przecież, tabletki homeotalu. To nowy środek stosowany przed… no, mniejsza z tym. My tutaj zażywamy to od dwóch tygodni…

— Co za „my”? Lekarze?

— Wszyscy — odrzekł spokojnie. — Wy przejdziecie teraz przyśpieszoną kurację. Nie zapomnij…

W jego głosie zabrzmiało ostrzeżenie, które powinienem potraktować z całą powagą. Kounrida nie należał do lekarzy lubujących się w opisywaniu pacjentom okropności, jakie ich czekają, gdyby ściśle nie przestrzegali przepisanej kuracji. A swoją drogą, że też oni zawsze tak święcie wierzą w zbawcze działanie wszystkiego, co tylko uda się wysmażyć w syntetyzatorach.

Nie pozwoliłbym zbyć się tym wyjaśnieniem, które niczego nie wyjaśniało, ale w tej właśnie chwili do gabinetu wszedł Tarrowsen.

— No i co? — rzucił od progu.

— To co zawsze — powiedział Kounrida, odwracając się twarzą do aparatury. — Już po wszystkim. Możecie iść.

Tarrowsen przeniósł spojrzenie na mnie.

— Idź teraz do domu przywitać się z rodziną. Ale nie wdawaj się w żadne dyskusje. Nie żądaj wyjaśnień. Od nikogo — podkreślił — o dziesiątej wieczorem przyjdziesz do Centrali na nocleg. Będę na ciebie czekać. Rano obudzisz się już jako człowiek współczesny — zmusił się do uśmiechu, ale jego oczy pozostały poważne.

— A Haleb? — spytałem.

— Rozumiem — zakpił. — Zabrakło wam kilku minut na uzgodnienie poglądów. Przerwaliście w najciekawszym miejscu. Trudno. Teraz musicie uzbroić się w cierpliwość.

Przeszedłem obok niego i skierowałem się do wyjścia. Przez chwilę walczyłem z podejrzeniem, że wszystko to nie dzieje się naprawdę, że tkwię jeszcze w hibernatorze, mam awarię sprężarek i niedostatek tlenu sprowadza na mnie niedorzeczne sny.

Ale to nie był sen. Przynajmniej do tej pory.

Dom moich rodziców, na trzecim poziomie Dzielnicy Żeglarzy, oparł się modzie, poczętej zapewne w euforii, jaką wzbudziło odkrycie nadsystemu pola wielkiego oraz jego późniejsze zastosowania. W każdym razie zachował zwykłe, uczciwe ściany. Żadnej z nich nie zastąpiono siłową płaszczyzną, jak w wielu okolicznych budynkach, których wnętrza stały się dzięki temu eksponatami, dostępnej dla ogółu, wystawy z cyklu „urządzamy mieszkanie”.

Niemniej i z jego płaskiego dachu sterczał nowy maszt, ozdobiony pękiem cieniutkich skrawków folii, nieskończonej, zdawało się, długości. Wielobarwna, migocąca kita falowała na sztucznym wietrze, splatając się z serpentynami wywieszonymi przez sąsiadów. Wzdłuż gzymsu biegł rząd małych reflektorów. Wyobraziłem sobie, jak ten dom wygląda wieczorem.

Z moją matką czas obszedł się łagodnie. Tylko zmarszczki wokół jej oczu, kiedy się uśmiechała, były odrobinę głębsze. Ojcu pobielały skronie, lecz poza tym sprawiał wrażenie młodszego niż wówczas, kiedy odlatywałem. Był rozmowny i ożywiony. Nie potrafiłbym powiedzieć dlaczego, ale od pierwszej chwili wyczułem, że jego ruchliwość niewiele ma wspólnego z moim powrotem. Przyglądałem mu się, kiedy mówił. Sprawiał wrażenie człowieka, który ma coś do ukrycia, ale nie na długo.

W pewnym momencie odechciało mi się opowiadać. Historię lotu „Dyny” każde z nich i tak znało przecież na pamięć. Dorzuciłem jeszcze kilka nieistotnych szczegółów i przeszedłem do pytań. Po godzinie potrafiłbym powtórzyć imiona, jakie nadano urodzonym w ciągu tych dziewięciu lat dzieciom naszych sąsiadów.

Zapadł zmierzch. Spytałem, czemu nie zapalają reflektorków na dachu, jeśli już tak się napracowali, żeby je tam umieścić.

— Poczekamy do jutra — powiedział ojciec.

— A więc to od jutra — skinąłem głową. — Od jutra — powtórzyłem po chwili — czy tylko jutro?

Zapanowało milczenie. Uśmiechnąłem się. Patrzyłem na nich z miną człowieka, który nie odpowiada za siebie, ponieważ nic nie wie i niczego się nie domyśla.

— Tylko jutro — bąknął wreszcie ojciec.

— Warto było się trudzić dla jednodniowej iluminacji? — spytałem naiwnie.

— Warto — odpowiedzieli równocześnie ojciec i Ren, mój najmłodszy brat. W ich głosach brzmiała niewzruszona pewność.

Avia spojrzała na zegarek. Następnie wstała, poprawiła włosy i podeszła do mnie.

— Musisz już iść — powiedziała. — O dziesiątej masz być w Centrali, prawda?

— Skąd wiesz? — spytałem spokojnie. Nie było jej, kiedy Tarrowsen umawiał się ze mną na „nocleg”.

Zmieszała się. Spuściła głowę i utkwiła wzrok w czubkach swoich pantofelków. Pierwszy raz widziałem ją taką.

— ja… — zaczęła i urwała. Chwilę milczała, jakby nabierając odwagi, wreszcie wyprostowała się, odwróciła do mnie profilem i patrząc w okno powiedziała: — Myślę, że najlepiej będzie, jeśli dowiesz się tam, od nich. Zresztą, prosili o to. Rzecz jest dość skomplikowana… zwłaszcza dla kogoś, kto…

— …przerwał naukę dziewięć lat temu? — podsunąłem. Spojrzała mi w oczy.

— Nie złość się. Oni chcą wam wszystko wytłumaczyć w sposób maksymalnie uporządkowany. To podobno bardzo ważne. Chodzi o wasze nastawienie, rozumiesz?

Pokiwałem głową.

— Rozumiem — powiedziałem słodkim tonem. — Odnoszę wrażenie, że nadchodzi pierwsza rocznica mojej śmierci. Wszyscy myślą o mnie z czułością. Jeszcze trochę, a się popłaczę.

— Och! — wykrzyknęła i odwróciła się szybko.

Miałem serdecznie dość tej całej ciuciubabki. Jakbym był czteroletnim dzieckiem, któremu właśnie rodzi się braciszek.

Ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Obejrzałem się gwałtowniej niż należało. Za mną stała matka.

— Nie przejmuj się — powiedziała niemal wesoło. — Zobaczysz, wszystko się wyjaśni. A potem dłużej będziemy razem…

Po raz pierwszy tego dnia wstrząsnęła mną świadomość, że naprawdę nic nie wiem.

Zbudziłem się z uczuciem, że w czasie snu urosłem o kilka centymetrów. Z wysiłkiem uniosłem głowę, po czym z największą uwagą obmacałem ją palcami.

Nagle, w ułamku sekundy, oprzytomniałem. Usiadłem nie spuszczając nóg z rozłożonego fotela i wpatrzyłem się w stojąca obok mnie aparaturę.

Ekraniki datorów były ciemne. Liczby w okienkach wskaźników świadczyły o wyczerpaniu programu. Skupiłem myśli i przypomniałem sobie wzór rozszerzonego pojęcia pola, o którego istnieniu nic nie wiedziałem jeszcze sześć godzinnemu, kiedy układałem się do snu w gabinecie informatycznym. Tarrowsen nie kłamał. Stałem się na powrót człowiekiem współczesnym.

Nie ze wszystkim jednak. W programach datorów zabrakło informacji, tłumaczących okoliczności powrotu „Dyny”, zagadkę nieobecności ludzi, a w każdym razie ich milczenia w bazach komunikacyjnych Luny i lądowania bezpośrednio na stacji orbitalnej, z załogą składającą się jedynie z Oneski i Tarrowsena.