Mało tego. Bez odpowiedzi pozostały pytania, jakie musiały mi się nasuwać wobec ich niedopowiedzeń, odkładania wszystkiego na później, wreszcie cudacznego wyglądu miasta.
Wstałem, pchnąłem oparcie fotela, aż stuknęło o statyw najbliższego projektora i ruszyłem ku drzwiom. Postanowiłem odszukać Tarrowsena i rozmówić się z nim definitywnie. Bez względu na jego obawy, humory, czy co tam wreszcie.
Korytarz był nie oświetlony. Przeszedłem kilka kroków i zatrzymałem się. Chwilę nasłuchiwałem. Dłużej niż chwilę. Gmach milczał. Znikąd nie dochodził najcichszy szmer. Jakby w setkach gabinetów i pracowni nie było żywego ducha. Przyszło mi na myśl, że wpadłem w pułapkę. Że sprowadzono mnie nie do Centrali, a skopiowanego z jej architektury statku kosmicznego, który wystartował, kiedy spałem i teraz mknie ku gwiazdom ze mną, samotnym, na pokładzie. Odruchowo przesunąłem dłonią po czole. Zaczerpnąłem powietrza i wziąłem się w garść. Mimo wszystko wiedziałem już dość, żeby nie dać za wygraną. W końcu dopadnę któregoś z nich. Nie tutaj, to w klubie, w mieście, choćby w mieszkaniu. Poszukałem kontaktu. Korytarz wypełnił się blaskiem, do złudzenia naśladującym światło dnia przy bezchmurnym niebie. Nie ma nic lepszego na chandrę niż ksenonowe lampy.
Wsiadłem do windy i wjechałem na najwyższe piętro, gdzie w półkolistej nadbudówce, nawiązującej wystrojem wnętrza do baz planetarnych, mieścił się gabinet Tarrowsena i rozdzielnia łączy komunikacyjnych. Wyszedłem na środek hollu i rozejrzałem się. Także tutaj wszystkie drzwi były zamknięte.
Postałem dwie minuty, nie myśląc o niczym, wreszcie wzruszyłem ramionami i skierowałem się ku najbliższemu gabinetowi. Mocno pchnąłem drzwi, pewny, że napotkam opór zamka, i poleciałem z rozpędu do przodu, omal nie przewracając siedzącego na wprost wejścia Oneski. Złapałem równowagę i prostując się wykrztusiłem coś, czego profesor szczęśliwie nie dosłyszał. Kąciki moich warg powędrowały do góry. Zawsze tak się dzieje, kiedy wpadam w pasję.
— Przepraszam, że wchodzę bez pukania — warknąłem. — Takie tu tłumy, że i tak nikt by nie usłyszał. Zaraz sobie pójdę. Mam tylko dwa pytania. Po pierwsze, czy Centrala jeszcze istnieje? I po drugie, czy ja nadal w niej pracuję?
Musiałem przerwać, żeby zaczerpnąć tchu. Przeszedłem kilka kroków i zatrzymałem się w rogu gabinetu, pod kontrolnym ekranem sieci awaryjnej. Z tego miejsca można było w ułamku sekundy zarządzić ciszę radiową w obrębie całego Układu Słonecznego. Albo wywołać pilota, patrolującego w jednoosobowej rakietce obszar asteroidów. A także wykonać całą masę innych czynności. Nie można było natomiast odgadnąć, czy ten stary mężczyzna, siedzący spokojnie w fotelu i nie spuszczający ze mnie wzroku, zechce wreszcie przemówić.
Wskazał mi miejsce naprzeciw siebie.
— Siadaj — powiedział.
Nie poruszyłem się. Odczekał chwilę, po czym skinął głową jakby przyjmując propozycję i wstał również. Założył ręce na plecy i zaczął chodzić po pokoju. Nie ponaglałem go. Byłem już spokojny.
— Oczywiście, że musimy porozmawiać — odezwał się w końcu. — Właśnie teraz. Wczoraj — uśmiechnął się przelotnie — byłoby to przedwczesne. Przede wszystkim — podniósł głos — przepraszam cię. Powinienem był siedzieć przy tobie w kabinie datorów, kiedy się budziłeś. Tylko w tym celu przyszedłem dzisiaj do Centrali… no i żeby pomówić potem z tobą, rzecz jasna. Ale… — odwrócił głowę — postanowiłem zajrzeć jeszcze tutaj, pożegnać się… i przegapiłem właściwy moment. Zamyśliłem się… nie miej mi tego za złe — ponownie patrzył mi w oczy. — A teraz powiedz, jak oceniasz programy?
Zrozumiałem, że chodzi mu o datory.
— Jeszcze nie wiem. To zależy, czego dowiem się tutaj. Od pana. Uśmiechnął się.
— Rozumiem — rzucił pojednawczo. — Mnie samego ogarnia czasem wrażenie, że siedzę na jakimś niedorzecznym spektaklu fantomatycznym. Już teraz — dodał półgłosem. — Jeśli chodzi o ciebie — ciągnął — i, oczywiście, o Haleba, gdybyśmy od razu wyłożyli całą sprawę, pomyślelibyście, że macie do czynienie z szaleńcami. Z szaleńcami — podkreślił. — Bo to, co robimy, dotyczy… — zawahał się — krótko mówiąc ogółu ludzi. Wszystkich, ilu nas jest.
Zatrzymał się przy jednym z pulpitów, pogładził go i pochylony nad klawiaturą mówił dalej, jakby do siebie:
— Jednolita teoria pola… marzenie Einsteina. Zapamiętałeś dobrze, co zrobiliśmy z nią przez ten czas?
Wzruszyłem ramionami.
— Dokładnie tak samo jak ja wie pan, co zapamiętałem. A ponadto, czego nie mogłem zapamiętać, ponieważ ktoś, programując datory, przeoczył kilka drobiazgów.
Nie zareagował. Może w ogóle nie słyszał, co powiedziałem. Odszedł od pulpitu i stanął na wprost mnie.
— Początkowo nie ogarnialiśmy perspektyw, jakie otwarły się przed nami — podjął jakby nigdy nic. — Powołano specjalistyczne komisje i podkomisje… było ich ponad tysiąc. Do opracowania wariantów i harmonogramów zastosowań w poszczególnych dziedzinach. W pierwszym etapie zamierzano skoncentrować się na likwidacji skutków napięć cywilizacyjnych. Przecież nadsystem Hanka z łatwością da się przekształcić w całkowicie zintegrowane modele procesów, które toczą się od wieków i od wieków decydują o życiu ludzkiej zbiorowości. Tym samym o życiu każdego z nas. Dysponując takimi modelami i rozwiniętą informatyką oraz nowoczesnymi technologiami, możemy te procesy nareszcie w pełni świadomie kształtować. A zapewniam cię, że owe matematyczne modele są nie mniej realne i praktyczne, niż sporządzony przez zawodowego architekta projekt nowego przedszkola. Nie mniej praktyczne i — z zachowaniem stosownych proporcji — równie proste w realizacji. Zresztą, sam się przekonasz. Tak więc początkowo chciano jedynie rozwiązać pozostałości napięć cywilizacyjnych w sferze stosunków społecznych związanych z produkcją, gospodarką i konsumpcją. Cóż, kiedy zaraz po dokonaniu wstępnych przymiarek okazało się, że jesteśmy w położeniu mrówki, przed którą otwarto bramę wjazdową dla ciężarówek. Trudno doprawdy opisać komuś, kto tego nie widział, rozmiary powszechnej euforii. Pisano, że ludzkość przechodzi bezprecedensową metamorfozę, że wstępujemy na jakościowo nowy stopień rozwoju, z którego będziemy patrzeć na naszych ojców tak, jak dotąd patrzyliśmy na jaskiniowców. Odrzucano wszelkie ograniczenia sprowadzające działanie człowieka do obszaru czasu i przestrzeni. Cała logika progowa została uznana za relikt przeszłości, świadectwo ubóstwa myślowego naszych przodków.
Uśmiechnął się. Chwilę czekał, aż odwzajemnię ten jego uśmiech, kiedy wreszcie dotrze do mnie, jak zabawne jest to, o czym mówi.
Ale ja także tylko czekałem.
— Żadna z komisji nie zdążyła przedstawić swojego opracowania — oświadczył już bez uśmiechu. — Nie doszło nawet do wstępnej selekcji materiałów. Zaraz w drugim czy trzecim tygodniu pewien biomatematyk z Instytutu Bałtyckiego odgrzebał projekt, złożony w jakimś urzędzie prognozowania jeszcze w połowie dwudziestego pierwszego wieku. Wtedy była to czysta utopia. Osobiście uważam, że autorzy owego projektu wcale nie liczyli na jego realizację, nawet w nieokreślonej przyszłości. Sądzę, że wówczas chodziło im tylko o wstrząśnięcie opinią publiczną, o zaktywizowanie społeczeństwa do walki z zagrożeniem biosfery. W końcu były to szczytowe lata kryzysu cywilizacyjnego. Ale mniejsza z tym. Nawiasem mówiąc, nie dałbym głowy, czy uczony, który teraz wygrzebał tę historię ze starych zapisów, sam traktował sprawę serio. Przynajmniej w chwili, gdy z nią występował. Rzecz nawet dzisiaj zakrawa na parafrazę bajki o śpiącej królewnie…