— Jesteśmy sami, prawda?
Drgnąłem. Przyszło mi na myśl, że cały czas mówi o wieczorze. To nie tłumaczy, dlaczego teraz prócz nas nie ma w Centrali żywego ducha…
Poczułem, że na czoło występują mi 'kropelki potu. Odruchowo spojrzałem w stronę drzwi. Jeśli…
— Widzisz — ucieszył się profesor. Najwidoczniej opacznie wytłumaczył sobie moje milczenie. — Jesteśmy sami — powtórzył. — Od wieków szukamy w kosmosie istot, które zechciałyby skonfrontować swoje osiągnięcia z naszymi.
Odetchnąłem. Nonsens. Po prostu, jestem wytrącony z równowagi tym, co usłyszałem. Tą całą tajemniczością, tą nieustającą serią rewelacji, niedopowiedzeń, uśmieszków, wszystkim, czym powitała mnie Ziemia. Jestem poruszony stanowczo bardziej, niż przystoi staremu wydze, który ma za sobą pełne szkolenie, wszelkie możliwe sprawdziany i, wreszcie, prawdziwe gwiazdy. Przez chwilę myślałem, że…
— Przyjęliśmy zasadę, zgodnie z którą nie wysyłamy ludzi w kosmos poza czasowe ramy jednego pokolenia — ciągnął Oneska. — Ile to jest parseków? Osiem? Dziesięć? Sam wiesz najlepiej. Jak i to, że w spenetrowanym przez nas obszarze nie ma nikogo. Czy z tego wynika, że jesteśmy jedyną rozumną rasą w Galaktyce? Nie wiem. Nikt nie wie. A warto się przekonać. Z pewnością myślałeś o tym wiele razy, pilocie…
— Rozumiem — powiedziałem. — Teraz możemy się utrzymać w granicach pokolenia, a równocześnie sięgnąć dalej. Ponieważ to pokolenie…
— …będzie żyć dwa razy dłużej — dokończył. — Oczywiście w kategoriach aktualnych dla warunków pozaziemskich. Czyli…
— Mam lecieć? — przerwałem. Wyprostowałem się odruchowo, jak człowiek, który po długim kluczeniu przez bagna poczuje wreszcie twardy grunt pod nogami. Czekało mnie rozczarowanie.
— Już polecieli..
Trwało chwilę, zanim zdołałem spytać:
— Kiedy?
— Cztery dni temu. Tysiąc statków. Z zasięgiem do stu lat światła. W tym promieniu leży, jak wiesz, około tysiąca słońc mających planety, które mogą być dla nas interesujące. Zrozum — dodał tonem perswazji — niezbędne były ogromne przygotowania. Ty i Haleb nie braliście w nich udziału, więc…
— Proszę niczego nie tłumaczyć — przerwałem szorstko. — To może pan dla mnie zrobić.
Umilkł.
Tysiąc załóg. Co najmniej dwa tysiące ludzi. Wreszcie staje się jasne, czemu ten gmach wygląda jak ratusz wymarłego miasta. Poleciał każdy, kto choć raz w życiu prowadził dziecinny stateczek. W epoce wszechobecnych automatów szkolenie nieprzebranych rzesz żywych pilotów byłoby niedorzecznością. No, a ci, co zostali, przenieśli się do węzłów komunikacyjnych na oceanach. Skoro ściągnięto załogi z obiektów pozaziemskich…
— Pięknie — oderwałem się. — A co z łącznością? Nią także zajmą się automaty? Tylko automaty?
— Nie. Nie tylko.
— Czyli że — powiedziałem cedząc słowa — ja nie pójdę spać z innymi…?
Oneska zmarszczył brwi. W jego oczach odbiły się niepewność i zatroskanie.
— Dobrze — wycofałem się. — Nie mówmy o tym teraz. Poczekam.
Przyglądał mi się jakiś czas, po czym znowu pochylił głowę nad najbliższym pulpitem. Przebiegł palcami klawisze, jakby mu przeszkadzało, że tkwią stale w tej samej pozycji.
Zgadza się. Spenetrujemy Galaktykę w promieniu stu lat świetlnych. Piloci wrócą do ludzi, którzy ich wysłali, a nie do ich dzieci czy wnuków. Jedni nie będą się starzeć zamknięci w hermetycznych kokonach pokładowych hibernatorów, a drudzy w niewidocznych półkulach pól siłowych. Już dla tego samego warto położyć do łóżka naszą cywilizację. Choćby i na dłużej niż osiemdziesiąt lat. To zresztą bez znaczenia, skoro tak czy owak w relatywnych miarach minie zaledwie jedna noc. A do tego jeszcze pełna regeneracja biosfery. Nieziszczalne, zdawałoby się, marzenie pokoleń.
Pięknie pomyślane. Czyściutko. Rozwiązać kilka teoretycznych problemów z zakresu teorii pola, obliczyć zastosowania i pójść spać. Tylko tyle.
Zabrzmiały mi w uszach słowa mojej matki: „dłużej będziemy razem…”
Naturalnie. Dlatego witali mnie z takim roztargnieniem. Byli pochłonięci tym, co ma nastąpić. Avia, ojciec, oni wszyscy. Wiedzieli, że kiedy się zbudzą, ja będę starszy o osiemdziesiąt lat. Starszy od matki. „Dłużej będziemy razem…”
Przez plecy przemaszerowały mi mrówki. Zrozumiałem prawdziwy sens tych słów. Jako rówieśnik moich rodziców nie będę żył dłużej od nich. Kiedy realizacja „projektu” dobiegnie końca, Avia, po powrocie „Dyny” starsza ode mnie o kilka lat, stanie się przy mnie podlotkiem. Pojąłem, co oznaczał jej śmiech.
Moje miejsce jest tu, na Ziemi, wśród ludzi. Tak myślałem przez całe życie. Teraz je tracę. Miałem także swoje miejsce w przestrzeni. Zajęli je inni. Trudno. W końcu mogłem po prostu nie wrócić. Nie zawsze wraca się z międzygwiezdnej przestrzeni. Równie skutecznie jak przestrzeń, drogę powrotu zagrodzić może czas. Osiemdziesiąt lat…
Przeszedłem na środek pokoju, usiadłem i rozpiąłem bluzę na piersi.
— Czy teraz — spytałem półgłosem — mógłbym się dowiedzieć, co pan naprawdę myśli o tym wszystkim? Nie jako współtwórca teorii, profesor, a po prostu człowiek?
Nie odpowiedział. Cisza przeciągała się.
Czekałem spokojnie. Po dłuższej chwili uniosłem głowę i spojrzałem w róg pokoju.
Nie było go tam. Nie słyszałem, kiedy podchodził do okna. Stał odwrócony tyłem i patrzył w niebo.
Minęła minuta. Może półtorej. To już była odpowiedź. W każdym razie coś, co mogło ją zastąpić.
Zabrzmiał sygnał i w aparacie ukazała się twarz Tarrowsena. Profesor drgnął, odwrócił się, spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem, po czym mruknął coś niezrozumiale i szybkim krokiem podszedł do biurka.
— Skończyliście? — padło z głośnika.
— Tak… Chyba tak…
— Gdzie on jest?
— Tutaj — powiedział profesor. Wstałem i ustawiłem się na wprost ekranu.
— O co chodzi? — spytałem.
— Czekam na was. Zdążycie przed nocą?
— Masz coś do załatwienia? Mogę ci pomóc. Na przykład wyprasować piżamę. Bo nie wiem, co jeszcze mogłeś odłożyć na ostatnią chwilę. A testamentu i tak nie ma komu zostawić.
Niepotrzebnie dałem się wyprowadzić z równowagi. To dlatego, że robił wrażenie człowieka pochłoniętego bez reszty własnymi sprawami. Nie lubię tego u siebie i u innych. Skąd niby miałem wiedzieć, że czeka.