Выбрать главу

— Jedziemy do ciebie — uciął Oneska.

Milczał przez całą drogę. Skupiłem uwagę na ruchu ulicznym. Po tym, czego nauczyłem się w czasie snu, w kabinie datorów, przyjmowałem bez emocji niezliczone sytuacje, z których każda dziewięć lat temu musiałaby znaleźć epilog w szpitalu. I to przy pewnej dozie szczęścia. Uświadomiłem sobie, że uwierzyłem obliczeniom, jakie legły u podstaw zastosowań teorii Hanka. Podobały mi się nagłe, ostre łuki, kreślone przez pojazdy mijające przeszkody w odległości milimetrów.

Przelecieliśmy tunel prowadzący na jedno z podmiejskich lotnisk i wjechaliśmy w górzysty obszar Parku Świateł. Estakada spłynęła łagodnie na poziom zerowy. Otoczyły nas drzewa, zrazu niskie, między którymi przeświecały golizny nagiego gruntu. Po upływie kilkunastu minut pojazd zwolnił i skręcił w boczną drogę, a raczej wznoszącą się stromo leśną przecinkę. Przed nami wyrosło dość długie zbocze. Była to najwyższa i najmniej uczęszczana część parku, rozciągającego się na obszarze kilku tysięcy hektarów.

Wtedy dopiero Oneska przemówił.

— Pójdziesz spać z innymi — rzucił. — Ale nie na osiemdziesiąt lat.

Te słowa padły zbyt nagle, abym potrafił od razu pojąć ich sens. Mimo to przymknąłem oczy i zagryzłem wargi.

— Miałem ci tego nie mówić — ciągnął profesor. — Ale w duchu przygotowałeś się już przecież na całą osiemdziesiątkę… więc jednak zaskoczyliśmy cię w końcu jakąś dobrą wiadomością. O to tylko chodziło. O twoje nastawienie do sprawy.

Nastawienie. Tak. O tym nastawieniu słyszałem już od Avii.

Uniosłem powieki. Las gęstniał. Obejrzałem się i zobaczyłem widniejące w dole miasto. Do szczytu pozostało najwyżej sto metrów. Coś zalśniło. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem majaczące za drzewami zarysy półkolistej budowli, jakby powleczonej szkliwem.

„Nie na osiemdziesiąt lat” — powtórzyłem sobie w duchu.

Rozdział 3

— Nie wiesz, czym jest cisza… na Ziemi — powiedział Tarrowsen. -Nikt tego nie wie. Człowiek, nawet wszechstronnie wyszkolony, sprawdzony w skrajnych sytuacjach, nie jest maszyną. Podlega nastrojom, emocjom… psychozom. W tym właśnie rzecz. Jeden żywy, czujący człowiek w sąsiedztwie hibernujących milionów, stanowi dostateczne ryzyko. Dwóch — to szaleństwo. Psychomatematycy poddali badaniu kilkaset osób. Wiem, co mówię…

— Dlatego — wtrącił Oneska — sięgnięto po pracowników naszej Centrali. Sam najlepiej wiesz, na czym polega trening psychiczny, jakim próbom poddawane są nerwy, zanim powierzy się wam statki. Teraz powierza wam się ludzi… ludzkość. Dlatego ci, którzy zostają, przeszli dodatkowe szkolenie. Ty w nim nie uczestniczyłeś, ale jak mało kto jesteś obyty z ciszą… No cóż, prawie wszyscy piloci są obecnie w przestrzeni. To prawda, że i nasi ludzie podlegają emocjom i tak dalej. Jednak są otrzaskani z samotnością i pustką. To zwiększa szansę. Rachunek prawdopodobieństwa, nic więcej…

— Będę sam — powiedziałem spokojnie — i to mi wystarcza. Nie musicie się tłumaczyć. Chciałbym tylko wiedzieć, ile jest takich… strażnic i jak wygląda sprawa kontaktów?

Wymienili spojrzenia. Minęła dobra chwila, zanim Tarrowsen podszedł do stojącego pośrodku salki pulpitu. Oparł dłoń na klawiaturze i ruchem głowy wskazał mi niebieskawy, matowy ekran.

— Z aparaturą nie będziesz miał kłopotów — oświadczył. — Linie sygnalizujące pracę poszczególnych generatorów, zasilających pole hibernacyjne, są zblokowane. Tak samo przekazy dotyczące sterowania automatami, utrzymującymi energetykę i gospodarkę komunalną. Tutaj — wskazał sąsiednie urządzenie — jest centralka łączności. Jeden rzut oka na wskaźniki powie ci wszystko.

— Chcesz mi to sprzedać? — spytałem. — W takim razie powinieneś obiecać coś więcej. Na przykład, czy na tym ekranie będę mógł oglądać wnętrze waszej sypialni? Popatrzeć, jak uśmiechasz się przez sen? Kiedy pomyślę, że będziesz tak leżał lata, nie odzywając się słówkiem, żadna cisza mi nie obrzydnie…

Przy ostatnim zdaniu mimo woli odwróciłem głowę. Bałem się, że znowu nie zapanuję nad głosem.

— Proszę cię — odezwał się bardzo cicho Oneska — spróbuj nas zrozumieć. To ty zostajesz tutaj. Nie my.

Wiedziałem już, że postanowili podzielić osiemdziesięcioletnie czuwanie na cztery wachty. Miałem pełnić druga. Po dwudziestu latach zbudzę się tutaj, na szczycie parkowego wzgórza, pod kopułą stacji kontrolno-komunikacyjnej i przejmę opiekę nad otaczającym mnie rejonem z kilkudziesięciomilionowym hibernatorem opodal stolicy kontynentu. Przejmę także nadzór nad łącznością z załogami penetrującymi gwiezdne szlaki w poszukiwaniu istot, które być może tak pokierowały swoim rozwojem, że teraz nie musiały pójść do łóżka na bez mała stulecie. Ale sprawa tej łączności, przynajmniej dla Oneski, Tarrowsena i im podobnych, stanowiła margines. Powiedzieli dostatecznie dużo, żebym zrozumiał, co naprawdę ich dręczy. Nie mogli zostawić śpiących bez opieki. Musieli uwzględnić każdą ewentualność, choćby najmniej prawdopodobną. Pomyśleli, na przykład, o ingerencji czynnika pozaziemskiego. W końcu zdarzały się upadki wielkich meteorytów. Nie da się zaprogramować automatów tak, aby były gotowe do podjęcia celowego działania w obliczu każdej nie przewidzianej przez ludzi sytuacji. Co innego żywy pilot. Podlega emocjom, funkcjonuje nieskończenie wolniej i z marginesem błędu, ale nigdy nie przegrywa bez walki.

Tylko że każdy pozostawiony na pastwę upływu czasu człowiek stanie się po tych osiemdziesięciu latach czynnikiem dezorganizującym nowy układ sił w biosferze. Będzie miał przewagę czasu aktywności. Prześcignie swoich współczesnych sumą doświadczeń i przemyśleń. Licho wie, co może z tego wyniknąć.

Jest jeszcze coś. Za dwadzieścia lat obudzę się i ujrzę nad sobą rączkę awaryjnego wyłącznika. Jeden ruch — a ludzie się obudzą. Runie cały plan „równowagi biologicznej”. Nadto będę mógł przeprogramować automaty. Powiem sobie, że samotność plus cisza to jest właśnie to, i pozostawię ich w uśpieniu na zawsze. Przedtem odszukam i zlikwiduję sąsiednie strażnice. Wraz z moim śpiącym jeszcze następcą i już śpiącym poprzednikiem. Rzecz jasna, nie zrobię tego od razu po przebudzeniu. Nie za dwadzieścia lat. Ale za trzydzieści? Trzydzieści pięć? Po piętnastu latach samotności i owej ciszy… na Ziemi? Podlegam przecież tym emocjom. Nastrojom. Ba, nawet psychozom.

Dlatego będę sam. Dlatego zbudzą się we wnętrzu tej stacji na sygnał odpowiednio zaprogramowanej aparatury, nie wiedząc ani czego doświadczył mój poprzednik, ani nawet gdzie mieści się strażnica, w której pracował. Dla każdego przygotowali osobne stanowisko, zapewniając tylko automatyczny przepływ informacji pomiędzy przystawkami rejestrującymi sumatorów. Już po pierwszych słowach Tarrowsena wiedziałem, że nie pozwolą także kontaktować się ze sobą pilotom czuwającym równocześnie, w sąsiedztwie różnych skupisk ludności. Nie zdradzą w ogóle, ilu nas jest.

Chciałem jednak, żeby mi to powiedzieli wprost. Bo co innego zabezpieczenie ludzi przed niemożliwymi do przewidzenia czynnikami zewnętrznymi, a co innego szukanie źródeł zagrożenia w reakcjach tych, których zostawia się na straży. To znaczy w moich reakcjach. Dlaczego, samotny, mam być mniej niebezpieczny, niż gdybym czuwał wespół z Halebem? Czy ci tutaj myślą, że stała obecność kogoś drugiego mogłaby po latach stać się powodem napięć, potęgujących niepożądane stany emocjonalne? Czy przyszła im do głowy wizja zmowy szaleńców? Co na to psychologia? Przecież w najdłuższe nawet rejsy gwiezdne nie wysyła się samotnych pilotów. No tak, w rejsy gwiezdne. „Nie wiesz, co to jest cisza… na Ziemi”. Właśnie.