– Judy, zawsze ci powtarzam, żebyś tego nie robiła na zakręcie. Żwir sypie się na trawnik i wiesz doskonale, jak później rujnuje kosiarkę Joshuy.
Miesiąc później, w upalne jesienne popołudnie, odgłos spalinowych kosiarek wypełniał londyńskie powietrze w okolicach Regent Park. Wpadł też przez otwarte okna do gabinetu M i słysząc go, James Bond z nostalgią wspominał stare mechaniczne kosiarki, które zniknęły już chyba na zawsze. Pocieszające było jedynie to, że chociaż zapach skoszonej trawy nie uległ zmianie.
Miał czas na te refleksje, gdyż M miał wyraźne problemy z przejściem do sedna sprawy. Najpierw zapytał, czy James jest aktualnie zajęty, na co dostał szczerą odpowiedź, że nie. Po tym wstępie Bond oczekiwał otwarcia istnej puszki Pandory, zaintrygowany bardziej niż zwykle, gdyż szef ani razu nie zwrócił się doń per zero zero siedem, co zazwyczaj było czymś normalnym. Tym razem jednak cały czas w użyciu było imię, co w godzinach pracy rzadko się admirałowi zdarzało. Wyglądało na to, że to zadanie było natury osobistej i miało mieć formę bardziej prośby niż rozkazu. James podejrzewał też, że właśnie dlatego M był taki nieswój i jakby bardziej zatroskany – trzy minuty na nabicie i rozpalenie fajki biło wszystkie rekordy.
M obrócił się razem z fotelem. Rzucił zapałki na obity skórą blat, po którym przejechały jak po lodzie i Bond ledwie zdążył je złapać. Gdy położył je na stole, admirał uśmiechnął się lekko – najwyraźniej doszedł już z samym sobą do ładu.
– Czy przyszło ci do głowy, że we flocie wszyscy wiedzą, co robić, poza głównodowodzącym? – spytał.
– Nie przyszło – przyznał zapytany po chwili – ale wiem, co pan ma na myśli, sir. Reszta tylko wykonuje rozkazy, a admirał musi decydować o tym, jak one mają brzmieć. Sądzę, iż sytuację tę dokładnie oddaje stwierdzenie, że dowództwo naczelne nad siłami zbrojnymi jest najsamotniejszym posterunkiem, jaki istnieje.
– Mniej więcej. Ktoś to w końcu musi zrobić, a gdyby przy każdej okazji pytało się o radę Admiralicję, zasługiwałoby się z punktu na rentę inwalidzką. Niektórzy co bardziej religijni, zdają się w tej sprawie na Pana Boga – M jakby się tłumaczył. – Parokrotnie sam tak postąpiłem, ale zawsze stanęło na tym, że On nie ma ochoty mnie wyręczać. Jest to dobre zajęcie, ale ciężkie, a problem w tym, że rzadko kto po czterdziestce nadaje się do podejmowania ważkich i bezwzględnych decyzji. Kłopoty, doświadczenia, zmęczenie – to zmiękcza człowieka. Jak to u ciebie wygląda, jeszcze nie przekroczyłeś tej groźnej bariery?
James nigdy nie przepadał za pytaniami natury osobistej, a w tej akurat kwestii nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie miał rodziny i nigdy nie doświadczył osobistej tragedii ani poważnego zapadnięcia na zdrowiu, toteż nie miał pojęcia, jak zachowałby się w obliczu czegoś, co wymagało zdecydowanie większej bezwzględności niż dotąd musiał okazać.
– Myślę, że wytrzymam większość rzeczy, które mogą mi się przytrafić – odparł z wahaniem – i myślę, że tak właśnie powinno być. To znaczy… jeśli sprawa jest słuszna, to można wytrzymać wiele i zdecydować się na działanie, które inaczej wywołałoby wahanie. Naturalnie niełatwo jest ocenić, co jest słuszne, a co nie. Zakładam, że jeśli dostanę zadanie jako zero zero siedem, to sprawa jest właśnie słuszna.
– Cholera! – zdenerwował się M, gdyż problem znów znalazł się na jego podwórku. – O tym właśnie mówię! Polegasz na mnie i nie chcesz brać na siebie tej cholernej odpowiedzialności. To ja jestem tym, który musi decydować, co jest dobre, a co złe.
Milczał przez chwilę i gniew ustąpił mu z oczu, po czym mruknął z rezygnacją: – Cóż, przypuszczam, że za to właśnie mi płacą. Ktoś musi prowadzić ten zasrany interes.
Wsunął fajkę w usta i pogrążył się w milczeniu.
Tym razem Bonda zatkało – nigdy dotąd nie słyszał, by szef użył określenia w stylu „zasrany", nie mówiąc już o czymś mocniejszym. Nigdy też nie dał poznać swoim ludziom, jak bardzo ciąży mu odpowiedzialność, którą dźwigał na swych barkach od chwili, gdy odrzucił perspektywę stania się piątym Lordem Morskim i objął Secret Service. Zrobiło mu się niespodziewanie żal starego, który najwyraźniej miał jakiś problem. Bond zastanawiał się, co by to mogło być. Na pewno nie dotyczyło niebezpieczeństwa – jeśli M czuł, że sprawa jest mniej lub bardziej słuszna, mógł zaryzykować cokolwiek i gdziekolwiek na całym świecie. Nie było też związane z polityką, bo tą się nigdy za bardzo nie przejmował, nie będąc podatny na naciski żadnego z ministrów, jako że otrzymywał rozkazy prosto od Premiera. Pozostawała więc ostatnia rzecz – problemy natury moralnej i do tego najprawdopodobniej osobiste.
– Czy mogę w czymś pomóc, sir? – spytał.
M przyjrzał mu się uważnie; choć krótko, i odwrócił fotel spoglądając w okno, po czym nagle spytał:
– Pamiętasz sprawę Havelocków?
– Tylko tyle, ile wyczytałem w gazetach, sir. Starsze małżeństwo z Jamajki. Córka wróciła w nocy i znalazła ich postrzelanych jak sita. Plotka mówiła coś o gangsterach z Hawany, a gospodyni zeznała, że krótko przedtem złożyli im wizytę trzej mężczyźni, którzy przyjechali własnym samochodem. Według niej mogli to być Kubańczycy. Okazało się, że wóz był kradziony, a z portu mniej więcej w tym czasie wypłynął luksusowy jacht. Z tego, co pamiętam, policja do niczego nie doszła, nie widziałem w tej sprawie u nas żadnych raportów. To wszystko, sir.
– Nie mogłeś ich widzieć. Wszystkie były kierowane osobiście do mnie. Nie proszono nas o zajęcie się tą sprawą, ale tak się składa – M odchrząknął, gdyż najwyraźniej użycie firmy do prywatnych celów nadal ciążyło mu na sumieniu – że znałem Havelocków. Po prawdzie, to byłem świadkiem na ich ślubie, zawartym w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku na Malcie.
– Rozumiem, sir. Przykro mi, sir.
– Dobrzy ludzie – mruknął M. – W każdym razie poleciłem Stacji C zająć się tą sprawą. Z ludźmi Batisty do niczego nie doszli, ale mamy dobrego człowieka u Castra, którego wywiad, jak się okazuje, ma doskonale spenetrowany obecny rząd. Parę tygodni temu dostałem całą tę historię pozbieraną w jedną całość. Sprowadza się to wszystko do faktu, że niejaki Hammerstein lub von H. kazał ich zabić. W tych republikach bananowych pochowała się cała masa Niemców, którym udało się uciec z Europy przed końcem wojny. Ten to akurat eks-gestapowiec, a potem szef kontrwywiadu Batisty. Z wymuszeń i szantażu zebrał niezły majątek i do chwili, kiedy pojawił się ten cały Castro, żył jak u Pana Boga za piecem. Należał do najlepiej zorientowanych i, jako jeden z pierwszych, zaczął lokować gotówkę za granicą i przygotowywać się do zmiany miejsca pobytu. Wprowadził w sprawy jednego ze swych zaufanych, majora Gonzalesa, który z parą goryli urządził sobie turę po Karaibach, kupując co się dało z nieruchomości, naturalnie na podstawione osoby. Przyznać należy, że brali tylko najlepsze posesje i za uczciwe pieniądze – stać go na to. Natomiast kiedy pieniądze nie skutkowały, sięgali do przemocy, by właściciel poszedł jednak po rozum do głowy – porwanie dziecka, spalenie paru akrów pola i temu podobne łagodne perswazje. Hammerstein usłyszał o posiadłości Havelocków, a to jedna z najlepszych na Jamajce, i kazał Gonzalesowi ją kupić. Przypuszczam, że powiedział mu, iż jeśli oni nie sprzedadzą, to ma ich załatwić i dogadać się z córką. Powinna mieć teraz dwadzieścia pięć lat – nigdy jej zresztą nie widziałem – ale nie o to chodzi. Tak też się stało. Gonzales zabił Havelocków, a dwa tygodnie temu Batista wyrzucił Hammersteina. Najprawdopodobniej doszły go wieści o którejś z jego akcji. Hammerstein zabrał ze sobą trzech ludzi i wyjechał bez żalu, gdyż coraz bardziej wygląda na to, że jeśli Castro utrzyma dotychczasowy nacisk, to do zimy wygra.