– Dokąd pojechali? – spytał cicho Bond.
– Stany, a konkretnie północny Vermont, tuż przy kanadyjskiej granicy. Tacy jak oni lubią mieć pod ręką łatwą drogę ucieczki. Miejsce nazywa się Echo Lake i jest ranczem jakiegoś milionera, które było do wynajęcia na parę tygodni. Na zdjęciu wygląda dość atrakcyjnie – schowane w górach, w pobliżu jezioro, cisza. Wybrał doskonałe miejsce, by mieć spokój ze strony ewentualnych nieproszonych gości.
– Jak pan się tego wszystkiego dowiedział, sir?
– Przesłałem raport o całym zajściu Edgarowi Hooverowi i okazało się, tak jak przypuszczałem, że wie, gdzie ich szukać. Ma wystarczającą ilość kłopotów z przemytem broni na trasie Miami-Castro, żeby nie być wyczulonym na każdego Kubańczyka, jaki pojawia się w USA. Kubą zresztą interesował się od chwili, w której pierwsi gangsterzy zaczęli tam naprawdę inwestować. Hammerstein i jego towarzystwo mają sześciomiesięczne wizy turystyczne. Hoover zresztą był bardzo pomocny. Chciał wiedzieć, czy nie chcę ekstradycji i procesu na Jamajce. Rozmawiałem o tym z Prokuratorem Generalnym, ale stwierdził, że nie ma szans na wyrok skazujący, jeśli nie zdobędziemy świadka z Hawany, a to jest dla nas nieosiągalne. Tylko dzięki wywiadowi Castra wiemy to, co wiemy. Oficjalnie rząd nie kiwnie palcem w tej sprawie. Jak się Hoover o tym dowiedział, to chciał im cofnąć wizy i zmusić do następnego ruchu, ale i za to podziękowałem. Tak sprawy wyglądają na dzień dzisiejszy – M przez chwilę rozpalał wygasłą fajkę. – Postanowiłem porozmawiać z przyjaciółmi z Kanadyjskiej Konnej. Comissioner, jak dotąd, nigdy mnie nie zawiódł, i tym razem też nie. Jeden z ich samolotów, naturalnie pomyłkowo, przeleciał nie po tej stronie granicy i przywiózł doskonałe zdjęcia okolicy. Dowiedziałem się też, że jeśli jeszcze czegoś bym potrzebował, Comissioner zatroszczy się o to. A teraz muszę zdecydować, co dalej.
Wreszcie James zrozumiał istotę problemów szefa i przyczyny, dla których chciał, by ktoś inny podjął tę decyzję – z powodu osobistego zainteresowania śmiercią przyjaciół zajmował się sprawą sam, ale teraz dotarł do punktu, w którym należało wymierzyć sprawiedliwość, a tego nie był w stanie zrobić osobiście. Poza tym nie był pewien, czy chodzi o sprawiedliwość, czy o zemstę. Żaden sędzia nie zdecyduje się prowadzić sprawy (nie mówiąc o tym, że przepisy mu tego zabraniają), w której osobiście znał ofiarę. M chciał usłyszeć opinię kogoś, kto był w sprawie Havelocków bezstronny i James wiedział, że chodzi o niego. Osobiście nie miał żadnych wątpliwości – nie znał zabitych, wiedział natomiast, że Hammerstein działał według praw dżungli, nakazując zastrzelić bezbronnych, starych ludzi. Skoro nie można było go sądzić według innego cywilizowanego prawa, to należało zastosować wobec niego jego prawo. W inny sposób nie osiągnie się sprawiedliwości, a tylko farsę procesu sądowego. Jeśli zaś była to zemsta, to zemsta społeczeństwa. Zresztą niektórzy twierdzą, że każde prawo jest formą społecznej zemsty.
– Nie zastanawiałbym się, sir – odezwał się. – Jeśli gangsterzy spoza granic naszego kraju stwierdzą, że mogą ujść bezkarnie mordując angielskich obywateli, to stwierdzą również, że jesteśmy tak słabi, jak niektórzy zdają się myśleć.
To sprawa zasługująca na zastosowanie najprostszego prawa – oko za oko.
Spojrzenie M nie mówiło nic. Czekał na ciąg dalszy. Doczekał się.
– Morderców nie da się powiesić, sir, wobec tego należy ich zastrzelić!
Wzrok admirała stał się przez moment nieobecny, po czym powoli wrócił do normy, koncentrując się na 007. M sięgnął do górnej szuflady biurka, wyjął z niej cienką teczkę bez zwyczajowego nagłówka czy czerwonego nadruku że stopniem utajnienia. Położył ją przed sobą i ponownie sięgnął do szuflady. Tym razem na blacie pojawiła się poduszka z tuszem i gumowa pieczątka. M powoli przyłożył ją do poduszki, po czym przystawił w prawym górnym rogu teczki. Odłożył oba przyrządy na miejsce, zamknął szufladę i bez słowa przesunął teczkę w stronę Bonda.
Czerwone, jeszcze wilgotne litery głosiły:
„FOR YOUR EYES ONLY" (Tylko dla twoich oczu).
James także bez słowa skinął głową, zabrał teczkę i wyszedł.
Dwa dni później James Bond leciał na pokładzie dwupoziomowej „Comet" do Montrealu, co zresztą niezbyt mu odpowiadało – lecieli zbyt wysoko, zbyt szybko i zdecydowanie w zbyt dużym tłoku. Z rozrzewnieniem wspominał stare „Stratocruisers", które potrzebowały dziesięciu godzin na przelot nad Atlantykiem. Człowiek mógł spokojnie zjeść obiad, przespać się siedem godzin i zjeść na dolnym pokładzie „wiejskie śniadanie", jak to nazwał jakiś zboczeniec z BOAC, przy wschodzie słońca na zachodniej półkuli. Teraz wszystko działo się zbyt szybko. Stewardzi podawali posiłek prawie w biegu, człowiek miał głupie dwie godziny drzemki i już podchodziło się do lądowania. Osiem godzin po wylocie z Londynu, Bond prowadził drogą numer siedemnaście, wiodącą z Montrealu do Ottawy, wynajętego na lotnisku Plymoutha, starając się pamiętać o trzymaniu się prawego pasa.
Siedziba Królewskiej Kanadyjskiej Konnej Policji mieściła się w Ministerstwie Sprawiedliwości przy Parlamencie w Ottawie i, podobnie jak większość takich oficjalnych budowli w tym kraju, była masywną, szarą konstrukcją wyglądającą wystarczająco solidnie, by przetrwać najsroższe zimy. Powiedziano mu, by spytał w portierni o Comissionera, podając się za Mr Jamesa, więc tak zrobił. Młody kapral, wyglądający na osobnika nie lubiącego siedzieć w biurze w ciepłe, słoneczne dni, zawiózł go windą na trzecie piętro i przekazał sierżantowi rezydującemu w pokaźnym pokoju, zawierającym poza nim masę solidnych mebli i dwie sekretarki. Ten oznajmił jego przybycie przez intercom i Bond miał dziesięć minut na papierosa i przestudiowanie reklamówki, z której wynikało, że Królewska Konna była dziwną mieszaniną ranczerki, Dicka Traccy i Rose Marie.
Gdy w końcu wpuszczono go do gabinetu, spotkał tam wysokiego młodzieńca w błękitnym garniturze, białej koszuli i czarnym krawacie.
– Mr James? – uśmiechnął się gospodarz. – Jestem pułkownik, powiedzmy ee… Johns.
Uścisnęli dłonie i James siadł we wskazanym mu fotelu.
– Comissioner bardzo przeprasza, że jest nieobecny, ale nagle złapał grypę. Wie pan, taką z gatunku dyplomatycznych, i pomyślał, że najlepiej będzie, jak pozostanie w domu. Ja jestem tym, który ma panu udzielić wszelkiej pomocy. Ponieważ sam parokrotnie polowałem, toteż szef uznał, że jestem najbardziej kompetentny w sprawie pańskich wakacji. Tylko ja, rozumiemy się?
Bond uśmiechnął się – Comissioner nie miał nic przeciwko pomocy, ale udzielał jej na swój sposób, czyli tak, żeby rykoszet nie trafił na jego podwórko. Musiał to być rozsądny i rozważny człowiek, czego po osobie na tym stanowisku należało się spodziewać.
– Doskonale rozumiem – odparł. – Zresztą moi szefowie w Londynie nie chcieli fatygować go osobiście. A ja, naturalnie, nie widziałem go i nie wiem nawet, gdzie jest wasza siedziba. Możemy chyba porozmawiać przez chwilę o tym, co akurat nas interesuje, prawda?
– Naturalnie – roześmiał się Johns. – Polecono mi przekazać ten wstąp i przejść do rzeczy. Rozumie pan, komandorze, obaj mamy zamiar popełnić rozmaite przestępstwa: uzyskanie pod fałszywym pretekstem legitymacji łowieckiej, nielegalne przejście granicy i takie tam. Nikomu nic by z tego nie przyszło, gdyby coś z tych drobiazgów potem się na nim odbiło, nie sądzi pan?