– Moi przyjaciele uważają dokładnie tak samo. Gdy stąd wyjdę, zapomnimy o swoim istnieniu, a jeśli skończę w kiblu u sąsiadów, to będzie to wyłącznie moje zmartwienie.
Johns wyjął z szuflady opasłe akta i otworzył je. Na wierzchu była lista, do której zabrał się z ołówkiem w ręku. Najpierw obejrzał gościa ubranego w czarne tweedowe ubranie, białą koszulę i pasujący do reszty krawat i lekko się skrzywił.
– Ubranie – mruknął, wypinając z teczki jedną z kartek i podając Jamesowi. – Oto lista tego, co uważam za potrzebne i adres dużego magazynu rzeczy używanych. Nic specjalnego i nic podejrzanego: koszula khaki, brązowe spodnie i dobre, górskie buty. Proponuję sprawdzić przed wyjazdem, czy są wygodne. Tu jest adres drogerii, w której kupi pan płyn do ściemnienia skóry. Proszę kupić galon i wykąpać się w tym roztworze, bo z taką karnacją może wzbudzić pan ciekawość. Jeśli pana zatrzymają, jest pan zwykłym Anglikiem polującym dla rozrywki w Kanadzie, który zgubił drogę i omyłkowo znalazł się w Stanach. Teraz broń. Sam umieściłem ją w bagażniku pańskiego wozu, gdy pan tu czekał. Jest to nowy model Sarage 99F z lunetką Watherby sześć razy sześć, pięciostrzałowy, samopowtarzalny plus dwadzieścia pocisków. Najlżejsza broń, jaka jest obecnie na rynku. Waży sześć i pół funta. Należy do przyjaciela, który z radością odzyskałby ją pewnego dnia, ale nie będzie rozpaczał, jeśli okaże się to niemożliwe. Przetestowana i pewna do pięciuset yardów. Oto pozwolenie wydane na pańskie prawdziwe nazwisko, żeby nie było różnicy z tym w paszporcie. Licencja zresztą też, ale tylko na mniejszą zwierzynę, co pasuje, bo jeszcze nie zaczął się sezon polowań na jelenie. Również prawo jazdy zostało wydane na tych samych warunkach. Plecak i kompas są także używane i też w pańskim bagażniku. Aha, ma pan broń?
– Owszem, Walthera PPK w podramiennej kaburze.
– Proszę podać mi numer. Mam tu czyste pozwolenie na broń i, jeśli będą mnie o to pytać, także odpowiednią legendę.
James wyjął broń i podał mu numer, a Johns wypisał dokument.
– Teraz mapy. Lokalna Esso. Wystarczy na dojazd w pobliże celu – Johns przeszedł na drugą stronę biurka i referował trasę, pokazując ją jednocześnie na mapie. – Musi pan wyjechać szosą numer siedemnaście do Montrealu, na moście w St. Annę skręcić na trzydziestą siódmą, a dalej tu, przy rzece, na siódmą, którą dojedzie pan do Pilve River. W Stambridge proszę skręcić na pięćdziesiątą drugą w kierunku na Frelighsburg. Tam zostawi pan wóz w garażu. Na całej trasie są dobre drogi i dojazd nie powinien zająć panu więcej niż pięć godzin. Proszę być w tym garażu około trzeciej rano. Dyżurny będzie smacznie spał i nie zwróci na pana uwagi, nawet gdyby był pan dwugłowym Chińczykiem.
Pułkownik Johns wrócił na swoją stronę biurka i wyjął z teczki jeszcze dwa kawałki papieru. Pierwszym był naszkicowany ołówkiem plan, drugim fragment zdjęcia lotniczego.
– Oto jedyne dwie inkryminujące rzeczy, jakie będzie pan miał przy sobie, i polegam na panu w kwestii pozbycia się ich, kiedy tylko przestaną być potrzebne lub też kiedy znajdzie się pan w kłopotach. To szkic starej trasy przemytniczej z czasów prohibicji. Aktualnie, rzecz jasna, nie używanej, inaczej bym jej nie polecał – uśmiechnął się lekko. – W szczytowym okresie popularności można było znaleźć tam najrozmaitszych klientów, zmierzających w obie strony i mających jedną cechę wspólną: wysoce rozwinięty instynkt samozachowawczy – najpierw strzelali, a potem nawet nie trudzili się zadawaniem pytań. Prowadzi z Franklin do Frelighsburga, ale pana interesuje tylko jej fragment. Będzie pan szedł tą ścieżką przez wzgórza, ominie pan Franklin i tam zaczną się Green Mountains. Wszystko porośnięte porządnym, vermonckim lasem, w którym można siedzieć miesiąc i nie spotkać bliźniego. Tu przekroczy pan autostradę i zostawi po lewej stronie Enosburg Falls, dalej będzie dość stroma wspinaczka, a za granicą jest już cel tej wycieczki. Krzyżykiem zaznaczone jest Echo Lake i, sądząc z fotografii, najlepiej będzie zbliżyć się do rancza od wschodu. Wszystko jasne?
– Ile to jest? Z dziesięć mil?
– Dziesięć i pół, co powinno panu zabrać jakieś trzy godziny marszu, jeśli nie zgubi pan drogi. W ten sposób koło szóstej będzie pan na miejscu i zostanie panu sporo czasu na wykonanie zadania i odskok, zanim zacznie się normalna krzątanina w okolicy.
Johns podał mu obie kartki. Fotografia była fragmentem jednej z tych, które widział w Londynie i ukazywała posiadłość składającą się z dobrze utrzymanych, murowanych budynków. Dachy pokryto dachówką, a w ścianach widać było fragmenty łukowatych okien i rozciągające się wewnątrz budowli patio. Do zabudowań prowadziła piaszczysta droga, kończąca się przed szeregiem garaży, zaś po przeciwnej stronie znajdował się kamienny taras wychodzący na ogród i dalej na dwa czy trzy akry łąki, która ciągnęła się aż do lasu. Na tej łące było niewielkie jeziorko, najwyraźniej sztucznie stworzone za pomocą kamiennej tamy, oraz rozrzucone bezładnie meble ogrodowe. W połowie długości jeziorka ustawiono niewysoką trampolinę i drabinkę do wyjścia z wody. Las podchodził tu blisko i od tej właśnie strony Johns proponował podejść. Na zdjęciu nie było nikogo z mieszkańców, lecz na tarasie widać było aluminiowe leżaki i szklany stolik z napojami. James pamiętał z innych zdjęć obejmujących większy obszar doliny, że obok ogrodu znajduje się kort tenisowy, a po drugiej stronie drogi ogrodzenie, za którym jest pastwisko i farma z hodowlą koni. Echo Lake wyglądało dokładnie na to, czym było – luksusową wiejską posiadłością na odludziu, z dala od celów dla bomb atomowych, zapewniającą swemu właścicielowi odosobnienie i rozrywkę. Dla kogoś, kto miał za sobą dziesięć lat aktywnych działań na wrzących Karaibach i kto potrzebował odpoczynku z dala od ciekawskich oczu, było to coś wręcz wymarzonego. Jezioro było także niezłym miejscem, by obmyć sobie ochlapane krwią dłonie.
Johns zamknął pustą teraz teczkę, podarł listę na strzępki, które wrzucił do kosza na śmieci i obaj wstali. Pułkownik odprowadził Bonda do drzwi i uścisnął mu dłoń ze słowami:
– Myślę, że to wszystko. Chciałbym iść z panem. Przypominają mi się dobre czasy, gdy pod koniec wojny sam brałem udział w podobnych wypadkach. Byłem wtedy w Ósmej Armii pod Montym w Ardenach. Podobna okolica jak tu, tylko inne drzewa. Wie pan, jak wygląda policyjna robota: lawina papierków i brak akcji. Cóż, do zobaczenia i powodzenia. Nie wątpię, że przeczytam o tym w gazetach, niezależnie od wyniku.
– Dzięki. Aha, jeszcze jedno. Sarage ma pojedynczy czy podwójny nacisk na spust? Nie bardzo będę miał okazję, by to sprawdzić, a eksperymenty w obecności celu nie są zbyt wskazane.
– Pojedynczy, i jest bardzo czuły. Lepiej nie mieć palca na spuście, dopóki człowiek dobrze nie wyceluje. I proszę nie podchodzić bliżej jak na trzysta yardów. Sądzę, że ci tam są sami nieźli, a dla pistoletów maszynowych Sarage to niezbyt dobry konkurent. Nasz szef ma takie motto: „Nigdy nie wysyłaj człowieka, jeśli możesz wysłać kulę!" Niech pan je pamięta, komandorze.
Noc i większość dnia James spędził w motelu KO-ZEE na przedmieściach Montrealu, płacąc z góry za trzy doby. Dzień upłynął mu na spakowaniu ekwipunku i rozdeptywaniu butów na gumowej podeszwie do wspinaczki, które kupił w Ottawie. Jako żywność na drogę wziął czekoladę, glukozę i wędzoną szynkę, z którą zrobił kanapki. Kupił także aluminiową manierkę w pokrowcu i napełnił ją w trzech czwartych bourbonem, a w jednej czwartej kawą. Gdy zapadł zmrok, zjadł kolację i zdrzemnął się, po czym starannie natarł się płynem poleconym przez Johnsa. W efekcie wyglądał jak błękitnooki Indianin. Tuż przed północą ostrożnie otworzył drzwi garażu i wyjechał na południe do Frelighsburga.