Выбрать главу
***

Dyżurny w całodobowym garażu nie spał, w przeciwieństwie do zapewnień Johnsa nie był nawet senny.

– Udane łowy, mister? – zainteresował się widząc Bonda.

W północnej Ameryce można prowadzić konwersację za pomocą lakonicznych monosylab w stylu: „huh hun, hi" czy wypowiedzi w guście: „tak, no to co? wariat". Różna modulacja i intonacja nadawała się z powodzeniem do każdej sytuacji. Bond dość dobrze orientował się w tych zasadach.

– Hun – mruknął James, przewieszając broń przez ramię.

– Jeden facet trafił w sobotę małego bobra w okolicach Highgate Springs.

– Faktycznie? – spytał obojętnie James, płacąc za dwie noce, i opuścił garaż.

Był na przedmieściu i jedynie sto yardów dzieliło go od lasu, do którego od autostrady prowadziła wcale niezgorsza dróżka. Po półgodzinie zbliżała się ona do na wpół zrujnowanej farmy, w której pies omal nie powiesił się na łańcuchu wyczuwając obcego, co zostało jednak zupełnie zignorowane przez gospodarzy – nie zapaliło się nawet jedno światełko. Dalej był już spokój. Ścieżka wiła się chwilę wzdłuż strumienia, po czym skręcała w las, w którym panowała niczym nie zmącona cisza. 007 wyciągnął krok. Noc była ciepła i była prawie pełnia, w związku z czym mógł sobie pozwolić na zwiększenie szybkości, bez obawy wpadnięcia na lub w coś. Podeszwy z grubej gumy były równie sprężyste, co bezgłośne i zanim złapał drugi oddech, zaczął się poważnie zastanawiać, dlaczego nikt dotąd nie wprowadził ich do wyposażenia wojska. Około godziny czwartej las się przerzedził i ustąpił miejsca łąkom, ukazując po prawej stronie odległe światła Franklin. Bond przekroczył drugorzędną szutrową drogę i ruszył przecinką leśną wzdłuż jeziora. O godzinie piątej był już poza czarnymi pasmami US highways numer sto osiem i sto dwadzieścia. Przy ostatniej znalazł drogowskaz: „ENOSBURG FALLS jedna mila" i wiedział, że jest na ostatnim odcinku drogi. Była nim ścieżka, wznosząca się ciągle, choć łagodnie. Postój urządził w sporej odległości od autostrady, zapalił papierosa i spalił szkic drogi. Zaczynało świtać i las budził się do życia – ciekawe, czy w dolinie, do której zmierzał, też zaczynali się budzić, czy tylko przewracali się na drugi bok. Przypuszczał, że to drugie, choć nie miał w tej kwestii pewności. Dokładnie zgasił papierosa, przykrywając niedopałek ziemią i ruszył w dalszą drogę.

Szedł w górę, rozmyślając o różnych głupstwach w stylu: od jakiej wysokości przestają coś uważać za wzgórze, a zaczynają za górę?; czy ptaki kiedyś przestaną bać się ludzi? Od paru wieków nikt na nie w tej okolicy nie polował, a mimo to nadal się go obawiały. Te i inne bzdury skracały mu czas, toteż nieco się zdziwił, gdy stwierdził, że ścieżka przestała piąć się ku górze.

Okrągły wierzchołek wzniesienia także był porośnięty drzewami i leżącej pod nim okolicy w żaden sposób nie dało się zauważyć. Wybrał więc solidny dąb i, zostawiwszy pod nim plecak i broń, wspiął się na gruby konar. Teraz widok był doskonały – i na rozciągające się wokół szczyty Green Mountains, i na złocistą kulę wstającą na wschodzie. Widział też rozciągające się o jakieś dwa tysiące stóp niżej łąki, jezioro i zabudowania, choć okrywała je jeszcze lekka mgiełka.

Leżąc na gałęzi i obserwując coraz jaśniejszy krajobraz, James zrobił sobie krótki odpoczynek. Słońce potrzebowało kwadransa, by dojść do interesującego Bonda obszaru, natomiast gdy doszło, to rozświetliło od razu całą okolicę, rozpraszając przy okazji mgiełkę i ukazując zupełnie wyraźnie pustą jeszcze scenę akcji.

Wyjął z kieszeni lunetkę i zabrał się do dokładnych oględzin rozpościerającej się przed nim posiadłości oraz okolicy i wymierzania szacunkowych odległości. Od skraju lasu do tarasu było około pięciuset yardów, a do trampoliny około trzystu. Z miejsca dochodzącego prawie do jeziora było bliżej, ale drzew nie było tam zbyt dużo. Jako miejsce ukrycia oraz droga odwrotu pod potencjalnym ogniem przeciwnika, nie był to zbyt zachęcający rejon. Wiele także zależało od zwyczajów mieszkańców rancza – na przykład czy kąpali się? Było dość ciepło, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Cóż, miał cały dzień, by się tego dowiedzieć. Jeśli nie pojawią się nad wodą, będzie zmuszony zaryzykować strzał na taras, co nie będzie dobre przy tak dużej odległości i nie znanej broni. Łąka była szeroka na jakieś czterysta yardów i prawie pozbawiona osłony. Skoro chciał dostać się do najbardziej wysuniętej ku domowi części lasu, miał dwa wyjścia: albo przebyć ją, co znacznie skracało drogę, albo obchodzić ją lasem, co nie było miłą perspektywą. Ciekawe, o której tu mają pobudkę? – pomyślał.

Jakby w odpowiedzi jedna z rolet w niewielkim okienku lewego skrzydła uniosła się i wyraźnie usłyszał szczęk sprężyny. Echo Lake! Naturalnie! Nikt nie nazwałby tego jeziora Jeziorem Echa bez powodu, natomiast dla niego istotne było, czy echo działało w obie strony. Było to wątpliwe, gdyż dźwięk rozlegał się odbity od powierzchni wody, a blokowany był prze ścianę lasu. Niemniej jednak wolał nie ryzykować i podwoić środki ostrożności.

Cienki słup dymu uniósł się prosto ku niebu z jednego z kominów – najwyraźniej przygotowywano śniadanie, co mu nagle uprzytomniło, że jest głodny. Zsunął się na ziemie i zabrał do pałaszowania posiłku i wypalenia ostatniego bezpiecznego papierosa. Tam, w dole, dym mógł go zdradzić równie dobrze, jak złamana nagle gałąź.

Chleb zaczął mu stawać w gardle – najlepszy dowód ogarniającego go napięcia. Nie było to niczym dziwnym – nigdy nie lubił egzekucji, a to, że wykonywał je dobrze (przeważnie dla swej ojczyzny), to jedna sprawa. Uczucia były zupełnie czymś innym. Poza tym tu miał przeciwko sobie co najmniej czterech ludzi, bez wątpienia uzbrojonych i znających się na swej robocie. Sięgnął po manierkę i pociągnął solidny łyk, po czym zamarł, oczekując znajomego ciepła rozchodzącego się od żołądka. Z kanapką zaraz poszło łatwiej i po chwili przeciągnął się i ziewnął. Zapalił papierosa i rozejrzał wokół – było już całkiem jasno i jakoś odgonił od siebie obrazy kuli wnikającej w czyjeś ciało i rozrywającej kości i tkanki na drodze prowadzącej do serca. Z niedopałkiem postąpił dokładnie tak jak z poprzednim, zostawił plecak pod drzewem zapamiętując okolicę, by móc po niego wrócić, i tylko ze strzelbą na ramieniu ruszył powoli w dół.

Tu nie było już ścieżki i musiał wybierać drogę, uważając na gałęzie i patrząc pod nogi. Na szczęście las był mieszany, a poszycie niezbyt gęste, co umożliwiało mu poruszanie się z jaką taką szybkością. Spadek wysokości także nie był znaczny i jedynym hałasem, jaki robił, był szelest jesiennych liści pod stopami. Mimo to las szybko zdał sobie sprawę z jego obecności – łania z parą młodych, do złudzenia przypominających Bambiego, dojrzała go pierwsza i przerażona pogalopowała przed siebie. Dzięcioł ze szkarłatną głową polatywał nad nim, zatrzymując się i stukając donośnie za każdym razem, gdy Bond się doń zbliżał. No i naturalnie były wszędobylskie wiewiórki, które na jego widok stawały słupka, po czym w rozgardiaszu skakały do nor piszcząc przeraźliwie. Mieszkańców lasu nie interesowało to, że nie oni są jego celem, ale James przy każdym alarmie zastanawiał się, czy na łące nie ma kogoś, kto przez lornetkę obserwuje ulatujące przed zbliżającym się człowiekiem ptaki, które doskonale podawały jego pozycję.

Jednakże gdy zatrzymał się za grubym dębem, stojącym na skraju lasu, wszystko wokół wyglądało tak samo jak przedtem. Nikogo w zasięgu wzroku i, poza tą jedną, wszystkie rolety nadal były opuszczone. Jedynym znakiem życia była strużka dymu z komina.