Dochodziła godzina ósma. James rozejrzał się uważnie, wybierając drzewo przy jeziorze, które mogłoby stać się osłoną. Gruby klon o czerwono-złotych liściach idealnie się do tego nadawał, doskonale pasując do jego odzienia i mając wystarczająco gruby pień, by się za nim schronić. Poza tym był lekko odsunięty od innych, co pozwalało na lepszą obserwację tak domu, jak i jeziorka. Ustalił trasę, którą najlepiej będzie pełznąć przez łąkę. Trawa była wysoka, a lekki wiatr doskonale maskował ruchy źdźbeł wywołane przejściem człowieka.
Niedaleko z lewej trzasnęła sucha gałązka. Bond opadł na kolano, nasłuchując uważnie przez pełne dziesięć minut – brązowy cień przyklejony w bezruchu do grubego dębu. Panowała niczym nie zmącona cisza. Ptaki i zwierzęta nie łamią gałęzi – suche drewno musi nieść ze sobą jakieś specjalne sygnały niebezpieczeństwa. Czyżby mimo wszystko mieszkańcy tej doliny wystawili wartę? Zdjął broń z ramienia i odbezpieczył, mając nadzieję, że pojedynczy strzał, i to w pewnym oddaleniu, zostanie przyjęty za działalność myśliwego. Niespodziewanie z kierunku, który obserwował, wyszły nie śpiesząc się dwa jelenie i ruszyły przez łąkę. Co prawda, oglądały się parokrotnie za siebie, ale też przy każdej takiej okazji nie zapominały skubnąć trawy. Nie okazywały strachu czy pośpiechu i wszystko wskazywało, że to one właśnie były sprawcami hałasu. Odetchnął z ulgą i ruszył przez łąkę.
Pięćset yardowa trasa przez wysoką trawę na własnym brzuchu to długi i męczący sposób pokonywania drogi, ale w tej sytuacji jedyny. Posuwał się na kolanach i dłoniach, w tumanie pyłku kwiatowego, kurzu i natrętnych owadów usiłujących dostać się człowiekowi do oczu i nosa. Bond musiał skoncentrować całą swą uwagę na wykonaniu następnej czynności, czyli umieszczeniu ręki we właściwym miejscu i niepoddaniu się pośpiechowi. Wiatr, na szczęście, utrzymywał się i trawa falowała na całej łące, maskując ślady jego ruchu.
Z góry wyglądało to tak, jakby duże zwierzę, borsuk albo bóbr, szło sobie na skos przez łąkę. Nie, raczej nie bóbr, bo one przeważnie chadzają parami. Choć… teraz, z trochę innego miejsca, drugie stworzenie zjawiło się na łące, dążąc najwyraźniej na spotkanie z pierwszym. Wyglądało na to, że spotkanie nastąpi tuż przy linii drzew.
Bond zatrzymywał się jedynie, by wytrzeć pot zalewający oczy i, od czasu do czasu, by skorygować obrany kurs. Gdy znalazł się jakieś dwadzieścia yardów od klonu i drzewa zasłoniły go od strony domu, padł plackiem, masując zdrętwiałe kolana i odpoczywając przed ostatnim etapem.
Nie słyszał niczego, toteż gdy z lewej strony dotarł doń szept, i to oddalony ledwie o parę stóp, odwrócił głowę tak gwałtownie, że słychać było lekki trzask w kręgach szyjnych.
– Rusz się choćby o cal, a cię zabiję! – głos był dziewczęcy, ale zaciekłość, jaka w nim brzmiała, obiecywała natychmiastowe dotrzymanie słowa.
O osiemnaście cali od jego głowy znajdował się trójkątny stalowy grot strzały naciągniętej na leżący poziomo łuk, trzymany w kurczowo zaciśniętych dłoniach. Za piórami lotki, częściowo zasłonięta przez trawę, znajdowała się twarz z zaciśniętymi ustami i parą błyszczących, szarych oczu, wyraźnie odbijających się od opalonej skóry, mokrej w tej chwili od potu. To było wszystko, co James mógł dostrzec nie ryzykując natychmiastowego wykonania obietnicy. Przełknął ślinę zastanawiając się, z kim ma do czynienia: strażnik, wariat czy ktoś inny? Powoli zaczął przesuwać zasłoniętą ciałem prawą rękę w stronę tkwiącego w kieszeni pistoletu.
– Kim, do diabła, jesteś? – spytał. Strzała drgnęła ostrzegawczo.
– Przestań ruszać prawą ręką albo przestrzelę ci ramię. Jesteś strażnikiem?
– Nie, a ty?
– Nie bądź idiotą. Co tu robisz? – napięcie w głosie nieco opadło, ale podejrzliwość nie ustępowała.
Był też ślad akcentu szkockiego lub walijskiego.
Czas był najwyższy, by doprowadzić sytuację do porządku – widok stalowego zakończenia strzały zaczynał działać Bondowi na nerwy, toteż oznajmił:
– Odłóż to urządzenie, to ci powiem.
– Przysięgasz, że nie sięgniesz po broń?
– Zgoda, ale na litość boską, wynieśmy się ze środka tej łąki!
Nie czekając na reakcję ruszył na czworakach, zdecydowany zarówno utrzymać raz przejętą inicjatywę, jak i pozbyć się szybko i dyskretnie tej zwariowanej panienki, zanim zacznie się strzelanina. Cholerny pech – mało miał zmartwień?!
James dotarł do pnia i wstał, rozglądając się uważnie – większość rolet była podniesiona, a na patio dwie kolorowe służące, nie śpiesząc się, nakrywały do stołu. Miał rację co do godziny, o której tutaj wstają, podobnie zresztą co do widoczności z tego miejsca – była doskonała. Zdjął broń i siadł, opierając się o drzewo. Jego towarzyszka także wstała i czekała między drzewami, trzymając się w pewnej odległości. Łuk i strzała nadal tkwiły w jej dłoniach, choć chwilowo łuk nie był naciągnięty. Przyjrzeli się sobie podejrzliwie.
W poszarpanej koszuli i brudnych spodniach oliwkowej barwy, zmiętych i pochlapanych błotem, wyglądała na leśną boginkę ery technologicznej, i to w dodatku na boginkę potarganą – blond włosy miała spięte w koński ogon, ale ogon ten wykazywał dużą niezależność, którą pełzanie w trawie jeszcze wzmocniło. Urodę miała dość dziką, choć niezaprzeczalną – szerokie, zmysłowe usta, łagodnie wystające kości policzkowe i błyszczące oczy. Na policzku miała parę zadrapań, podobnie jak na dłoniach, a nad lewym ramieniem widać było kołczan pełen metalowych strzał. Poza łukiem nie miała w rękach nic. Przy pasie wisiał nóż i niewielka brązowa torba, najprawdopodobniej z żywnością. Sprawiała wrażenie pięknej, choć niebezpiecznej osoby, znającej las i nie bojącej się go. Wyglądała też na kogoś, kto wie czego chce i gotów jest dużo poświęcić, by dopiąć celu. Kogoś, kto kroczy samotnie przez życie i kto czerpie niewielkie korzyści z istnienia cywilizacji.
Jamesowi spodobała się od pierwszego wejrzenia, toteż uśmiechnął się i powiedział miękko:
– Przypuszczam, że jesteś Robina Hood. Ja nazywam się James Bond – sięgnął po manierkę. – Napij się. To kawa z brandy. Chyba że pijesz wyłącznie wodę jako przystawkę do jagód.
Podeszła bliżej i siadła o jakiś yard od niego na indiański sposób, z szeroko rozłożonymi kolanami i stopami wsuniętymi pod uda. Bez słowa sięgnęła po manierkę i odrzuciwszy głowę, przechyliła ją.
– Dzięki – oddała manierkę bez uśmiechu. Chowając strzałę do kołczanu, obserwowała go przez dłuższą chwilę w milczeniu. – Co prawda sezon na jelenie zaczyna się dopiero za trzy tygodnie, ale myślę, że nie robi ci to wielkiej różnicy. Tu ich nie znajdziesz, pojawiają się tylko w nocy. Powinieneś pójść w góry. Jeśli chcesz, to powiem ci, gdzie je można znaleźć. Spore stadko. Choć jest już trochę późno, powinno ci się udać jeszcze dziś je dopaść. Wiesz, jak się skradać, a one nie są strachliwe, bo jak dotąd nie miały się czego obawiać. Nie robisz hałasu, a to dużo.
– Ty też polujesz? – zainteresował się Bond. – Pokaż licencję.
Z zapinanej na guzik kieszeni na piersi wyjęła bez protestu biały trójkąt i podała mu. Licencję wydano w Bennington w Vermont na nazwisko Judy Havelock, myśliwy bez stałego adresu i posługujący się łukiem jako jedyną bronią. Wynikało z niej, że ma dwadzieścia pięć lat i urodziła się na Jamajce. Wszystko stało się jasne, i to przeraźliwie jasne. Oddał jej licencję i powiedział z podziwem i sympatią:
– Z Jamajki jest tu spory kawałek, Judy. To niezłe osiągnięcie. I chcesz go załatwić za pomocą łuku?! Znasz takie chińskie powiedzenie: „Zanim zaczniesz się mścić, wykop dwa groby"? Zrobiłaś to, czy masz nadzieję, że uda ci się przeżyć?