Выбрать главу

– Tylko na razie, Griff, póki nie staniesz na nogi! Pozwól, żebym ci pomogła! Tak będzie sprawiedliwie. Jeśli wstawimy tu twoje i moje meble, urządzimy wszystko pierwsza klasa!

– A co z twoim nowojorskim mieszkankiem?

– Wynajmę je. Nic prostszego. Lokale w tej dzielnicy są na wagę złota. Zgódź się, Griff!

Griff spojrzał na Dory. Miała zapewne rację, ale to, że chciała pokryć połowę kosztów, raniło jego męską dumę.

– Zgoda. Widzę, jak bardzo ci na tym zależy. Mieszkanie jest twoje. Chodźmy do tego superkowboja. Załatwimy wszystko od ręki.

– Och, Griff! Dziękuję! – Dory zarzuciła mu ramiona na szyję. – Jak daleko stąd do Holiday Inn?

– Jakieś cztery i pół minuty drogi – zaśmiał się Griff.

Uboższy o dwa tysiące siedemset dolarów Griff z niewyraźną miną opuszczał biuro zarządu osiedla przy Clayton Square. Dory nie dostrzegała tego, że wyraźnie stracił humor. W duchu urządzała już dom, obie kondygnacje, podczas gdy Duke zanudzał Griffa wyjaśnieniami na temat utrzymywania posesji w czystości, obsługi ogrzewania, odgarniania śniegu w zimie.

Okrąglutki gołąb o czerwonych oczkach wylądował na ścieżce w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Wnet przyłączyły się do niego dwa inne, zmuszając Griffa, by zszedł im z drogi, mimo tabliczki z groźnym napisem: NIE DEPTAĆ TRAWNIKÓW!

W drodze powrotnej do motelu Dory myślała z niecierpliwością o chwili, gdy znajdą się wreszcie z Griffem sami. Miała wrażenie, że od jego wyjazdu z Nowego Jorku minęło nie kilka dni, ale całe miesiące. Brakowało jej zwłaszcza tego poczucia bliskości, które ogarniało ich po miłosnych uniesieniach. Od powitalnego pocałunku na lotnisku Griff nie Pozwolił sobie na żadne poufałości. Uścisk, którym go obdarzyła w świeżo wynajętym domu, jakoś się nie liczył. Był to nagły impuls – i to wyłącznie z jej strony.

– Jest bardzo zmęczony – tłumaczyła sobie Dory ten brak miłosnych zapałów z jego strony. Niemniej jednak oczekiwała chwili, kiedy znajdzie się z nim sam na sam w motelowym pokoju.

Natychmiast po wejściu do pokoju i zamknięciu drzwi Griff zwalił się na łóżko, osłaniając ręką oczy od światła, które wpadało przez duże okna.

– Ty pierwszy idziesz pod prysznic czy ja? – spytała Dory, trochę na niego zła. Sądziła, że Griff tęsknił za nią tak samo jak ona za nim, i że gdy tylko znajdą się za zamkniętymi drzwiami, pochwyci ją w ramiona. „Niepoprawna romantyczko! – strofowała sama siebie. – Pozwól mu odpocząć! Widać przecież, że jest wykończony”. – Jednak ani współczucie dla niego, ani zdrowy rozsądek nie wystarczały: była rozczarowana i już!

– Idź pierwsza, złotko. Ja nie mam nic przeciwko zaparowanej łazience i resztkom mydła. Przyzwyczaiłem się do tego w wojsku.

Dory przysiadła na brzegu łóżka i zwichrzyła ręką ciemną, kędzierzawą czuprynę Griffa.

– Możemy iść pod prysznic razem – szepnęła zachęcająco. – Wtedy żadne z nas nie będzie się skarżyć na zaparowaną łazienkę…

Zanim jeszcze skończyła to mówić, zorientowała się, że Griff już śpi. Był taki słaby, taki bezbronny… Dory po cichutku zaciągnęła story, by w pokoju zapanował półmrok, a potem ostrożnie ściągnęła Griffowi buty. Później sama zdjęła sukienkę i położyła się obok niego, okrywając ich oboje kocem. Przytulona do ukochanego darzyła go swym ciepłem i czułością. Jakby w odpowiedzi Griff odwrócił się na bok, objął ją i przygarnął do siebie.

Dory leżała bez ruchu. Tak bardzo chciała opowiedzieć o swoich planach dotyczących nowego domu. Chciała porozmawiać o ich wspólnym życiu i o tym, jakie miało dla nich znaczenie. Zamiast tego wsłuchiwała siew głęboki, donośny oddech świadczący o tym, że Griff twardo śpi.

John i Sylvia Rossiterowie zajmowali duży, biało-niebieski dom w stylu kolonialnym, zwrócony tyłem do ulicy. Oboje byli rodowitymi Wirgińczykami; wprowadzili się tu rok po ślubie i mieszkali już dwadzieścia trzy lata. Griff lubił i szanował Johna Rossitera, toteż gdy przed trzema laty zaproponował mu współpracę, Griff przyjął ją z entuzjazmem. Kiedy John przyjechał do Nowego Jorku z odczytem na temat leczenia koni; natychmiast poczuli do siebie sympatię i od tego czasu przyjaźnili się.

O ile Johna Griff lubił i cenił, o tyle Sylvia wprawiała go zawsze w zakłopotanie. Miała, jak twierdziła, trzydzieści dziewięć lat i nie dawała za wygraną. Przyznawała, że lubi awangardową modę, i często ubierała się tak dziwacznie, że Griffa zatykało na jej widok. Być może Dory doceniłaby styl i bogactwo garderoby Sylvii, ale Griffowi żona wspólnika wydawała się sztuczna do szpiku kości. Nieraz też zdziwił się, jak potrafi się ona w ogóle ubrać, mając tak długie paznokcie! Postanowił spytać Dory, czy jej zdaniem mogą być naturalne. Sylvia nie miała żadnego pojęcia o gotowaniu ani sprzątaniu. John udawał, że bawią go częste uwagi żony na temat licznych domowych obowiązków; powtarzała, że gdyby Bóg stworzył ją kurą domową, urodziłaby się ze ścierką przyrośniętą do jednej ręki i szczotką w drugiej. W przypadku domu Rossiterów określenie „nie najlepiej prowadzony” było stanowczo za słabe. Griff długo szukał odpowiedniego epitetu i wreszcie doszedł do wniosku, że najlepiej stan tego domu oddają słowa „kompletny burdel”. Zadzwonił teraz do ich drzwi, uśmiechając się do Dory.

– To będzie dla ciebie prawdziwy szok. Trzymaj się mocno i niczemu się nie dziw.

Otworzyła im Sylvia. Uśmiechnęła się promiennie, podsuwając Griffowi do pocałowania starannie wymalowany policzek. Wyciągnęła długie, szczupłe ramię, by przygarnąć do siebie Dory, zdążyła jednak przedtem bacznym okiem otaksować cały jej strój, z pantoflami włącznie, i określić jego cenę. Monstrualne rzęsy trzepotały jak szalone, podczas gdy móżdżek kalkulował. Rezultat tej intensywnej pracy umysłowej wypadł na korzyść Dory.

Zapach perfum Sylvii był tak intensywny, że Dory miała ochotę kichnąć. Później Griff powiedział, że jego zdaniem jest to mieszanina sosnowego płynu do kąpieli z olejkiem różanym.

– Ach, moi kochani! – zagruchała Sylvia przenikliwym głosikiem. – Wchodźcie prędko! Wszyscy siedzimy już na patio i trzęsiemy się z zimna! Jak widzicie, nie miałam dziś okazji posprzątać, zresztą ani wczoraj, ani przedwczoraj. – Jej ton wyraźnie wskazywał, że w ogóle nie zamierza się tym zajmować. – Zaraz dostaniecie drinka, to was rozgrzeje. John właśnie szykuje kolację. Dory! – ćwierkała dalej – jestem przekonana, ze będziesz tu bardzo szczęśliwa! I nie zaprzątaj sobie ślicznej główki tym, co ludzie powiedzą! Jeśli usłyszę choć jedną głupią uwagę, zaraz ukręcę łeb plotkom!

– Sylvia mówi całkiem szczerze – stwierdził Griff. – Walczy jak lwica o wolność i równe prawa dla wszystkich.

– Co za piękna kreacja! – powiedziała Dory i uśmiechnęła się, podobnie jak Sylvia, obliczając w myśli koszt stroju rozmówczyni: obcisłe spodenki do kolan z surowego jedwabiu w odcieniu najdelikatniejszego różu; długie wdzianko przypominające ubiór karateków z szerokim, szkarłatnym pasem. Pantofelki tej samej barwy co pas dopełniały stroju. Wszystko razem z pewnością kosztowało co najmniej siedemset dolarów. Sylvia miała na szyi cztery sznurki czarnych dżetów, a na czole przykrytym grzywką sznureczek podobnych paciorków. Dory zaimponowała jej toaleta – nie ze względu na koszt, ale dlatego, że była tak oryginalna: nie każdy ośmieliłby się włożyć na siebie coś tak ekstrawaganckiego.

– Kochanie, z tym strojem wiąże się pewna historyjka! Właśnie kupiłam go u Bergdorfa podczas mojego ostatniego pobytu w Nowym Jorku. No więc idę sobie ulicą, zatopiona w myślach, niosę te ciuchy i mam w dodatku na sobie komplet mojej najlepszej biżuterii. Nagle widzę, że wloką się za mną cztery okropne typy! Zdenerwowałam się nie na żarty. Wiedziałam, że zaraz mnie napadną! Musiałam podjąć błyskawiczną decyzję: albo poświęcić nowy strój i biżuterię, albo narazić się na to, że ktoś mnie zobaczy, jak wchodzę do tandetnego sklepiku Ohrbacha! Okropność!