Dory jakoś zniosła dwugodzinny wykład o młodzieńczych latach angielskiego poety Chaucera. Co chwila spoglądała na zegarek. Wykładowca spacerował tam i z powrotem przed słuchaczami, postukując długopisem o pulchną, różowiutką dłoń. Może Dory łatwiej byłoby się skupić na jego słowach, gdyby był przystojny i miał zdrowe zęby. Patrzenie na łysiejącego faceta w średnim wieku, odzianego w workowate portki, nie sprawiało żadnej satysfakcji. Były tak wyświecone, że jego żona powinna się wstydzić… Biała koszula profesora (ze sztucznego włókna) poszarzała od wielokrotnego prania. Z całą pewnością na kołnierzyku była ciemniejsza smuga. Lily umiałaby bez wątpienia przywrócić koszuli nieskazitelną biel. Śliniaczki małego Ricka olśniewały czystością. Co też porabia teraz Lily? Gdzie się włóczy Sylvia?… Dory żałowała, że nie może być z Griffem.
Dłonie znów zaczęły jej się pocić. Wbiła wzrok w koszulę wykładowcy i starała się przemóc ogarniający ją zawrót głowy. „Pomyśl o czymś przyjemnym! – mówiła sobie. – Wszystko jedno o czym. O łące pełnej stokrotek. O lśniącej powierzchni jeziora i wyskakujących z wody rybach. O Bożym Narodzeniu, odwiedzinach Pixie i całej górze prezentów. Do jasnej cholery, dlaczego to nie skutkuje?! Skąd ten ucisk w gardle? Mój Boże, a jeśli zemdleję albo się uduszę?!” Odchrząknęła i napotkała groźne spojrzenie wykładowcy. W gardle znów zaczęło ją ściskać, usta napełniły się śliną. O Boże, zaraz pocieknie jej z ust – na oczach wszystkich tych ludzi! Czy to tylko złudzenie, czy naprawdę gapili się na nią, gdy ocierała wilgotne wargi chusteczką?
Gdyby teraz wstała i wyszła, zwróciłaby ogólną uwagę. Lepiej siedzieć bez ruchu i skoncentrować się na wykładzie. Czy ten facet nigdy nie skończy?! Czy nie ma żadnych przerw w zajęciach? Dory była bliska łez, ale nagle poczuła, że mięśnie szyi rozluźniają się. Zrobiła kilka głębokich wdechów, powoli wypuszczając powietrze z płuc.
Przyjrzała się innym studentom. Wszyscy słuchali, jak urzeczeni. Wyglądało na to, że nikomu nie przeszkadzał wygląd ani strój wykładowcy. Co się z nią stało? Jak mogła myśleć o takich głupstwach? A może to kolejny znak, że nie traktuje studiów poważnie? Co innego zamiary, dobre czy złe, a całkiem co innego ich realizacja! Musi sobie dokładnie przemyśleć tę teorię.
Dory pierwsza opuściła salę, gdy tylko profesor skinieniem głowy pożegnał audytorium. Nareszcie się skończyło! Dzięki Bogu! Może jeszcze zdąży wpaść do zakładu ogrodniczego, który zauważyła, jadąc na uniwersytet. Kupi jesienne kwiaty i rośliny doniczkowe, ustawi je tak, by prezentowały się jak najefektowniej. Przygotuje też duszoną wołowinę. Oboje z Griffem bardzo ją lubili. Ciocia Pixie zawsze powtarzała, że jeśli do sosu dodać trochę soku z jabłek, smakuje jak ambrozja.
Dory jechała z otwartymi oknami. Wpadające przez nie rześkie powietrze doskonale jej zrobiło. Nie mogła się doczekać, kiedy wróci do domu i uwolni się od tego stroju: obcisłych spodni i wdzianka z paskiem, modelu Oscara de la Renta. Zrzuciła pantofle za dwieście dolarów i z ulgą przebierała palcami. Musi kupić talku, do tenisówek. I kilka par skarpetek. W Nowym Jorku najwyżej raz na trzy tygodnie korzystała z pralek i suszarek znajdujących się w piwnicy jej domu. Teraz będzie miała do prania także rzeczy Griffa.
Kiedy ogrodnik pakował do samochodu paprocie, filodendrony i bluszcz, Dory zapatrzyła się na barwne, jesienne kwiaty. Zauważyła atrakcyjną ekspozycję dyń i chryzantem. Pod wpływem impulsu kupiła największą dynię i cztery doniczki rdzawych kwiatów. Potem dodała jeszcze jedną z żółtymi chryzantemami i jedną z liliowymi. W samochodzie omal nie zabrakło miejsca dla niej. Bez mrugnięcia okiem wypisała czek na dwieście trzydzieści dolarów. Warto było! Griff będzie zachwycony jej zakupami. W oknie kuchni zawsze powinna stać paproć. A i koło kominka będzie mnóstwo zieleni. Jaką cudowną dekorację przygotuje na Boże Narodzenie!
Gdy tylko wróciła do domu, zrzuciła na podłogą jedwabne szatki i pantofle ze skóry krokodyla. Jej niebieski, koronkowy stanik – wylądował na starannie zasłanym łóżku. Biżuteria powędrowała do wyłożonej aksamitem szkatułki.
Dory włożyła spłowiałe dżinsy i ciemnopomarańczowy golfik. Co za frajda pozbyć się bielizny! Na jej twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. Griff miał słabość do falbanek i koroneczek, ale z pewnością naga skóra spodoba mu się jeszcze bardziej. Jak to miło, gdy jego ręka wsuwała się pod jej bluzkę. O Boże, jakie cudowne miał ręce!
Elegancka teczka z notatnikami i magnetofonem wylądowała ze stukiem na fotelu. Dory skrzywiła się na widok wytłoczonych na niej złotych inicjałów. „Zbyt ostentacyjne!” – pomyślała.
Pora wstawić wołowinę! Gdy mięso się dusiło, wniosła rośliny i rozstawiła je po mieszkaniu. Efekt rozczarował ją. Powinna kupić więcej zieleni! Brakowało tu jakiegoś drzewka z wielkimi liśćmi. Przyda się też jeszcze kilka roślin doniczkowych. A była pewna, że to wystarczy! Nie znosiła niedoróbek! Jedno spojrzenie na zegar ścienny wystarczyło: zdąży jeszcze skoczyć do ogrodnika. Przed wyjazdem zadzwoniła do kliniki, żeby się upewnić, o której Griff wróci do domu. Nieco poirytowanym tonem poinformował ją, że koło siódmej. Dory nie zwróciła uwagi na jego zniecierpliwienie: obliczała w duchu, ile czasu zajmie jej jazda.
Była już szósta, kiedy wróciła na parking. Zmagając się z rozrośniętym drzewkiem, zdołała jakoś wciągnąć je do domu. Drugie, cienkie jak trzcina, o koronkowych, ostro zakończonych liściach, ulokowała w salonie. Jeszcze jedną dynię i trzy skrzynki pełne różnych roślin umieściła koło kominka. Miała wielką ochotę zadzwonić do Lily i zaprosić ją, by obejrzała dekorację. Lily na pewno będzie zachwycona! Za to Sylvia powie: „Co za cholerna dżungla!” Griff powinien być zachwycony i pogratulować jej, że nadała ich mieszkaniu tak przytulny charakter. Dory postanowiła nie mówić mu, że na drugą porcję zieleni wydała dalsze dwieście czterdzieści dolarów. Oszczędzi na czymś innym.
Zadowolona ze swego dzieła udała się do kuchni, żeby opłukać jarzyny. Świeżutka fasolka szparagowa i cztery kolby kukurydzy urozmaicą posiłek. Na deser poda gruszki w brendy. Griff będzie zachwycony!
Griff całkowicie skoncentrował się na tym, żeby nie przegapić zakrętu do Arlington. Dlatego też nie od razu zareagował na słowa Johna.
– Przepraszam, John. Co mówiłeś?
– Mówiłem, że Sylvia w przyszłym tygodniu wraca do pracy. W lecie lubi mieć czas na golfa i tenisa. Nie zarobi wiele, ale praca sprawia jej radość. Dobrze, że ma jakieś zajęcie. Kobieta powinna czuć się pożyteczna. Taka praca… – posłużył się określeniem, które Sylvia wbijała mu do głowy setki razy -… daje jej zaspokojenie. Dory też kocha swój zawód. W dodatku teraz robi doktorat. Musisz być z niej bardzo dumny! Bez wątpienia będzie dla ciebie prawdziwą podporą. Oczywiście Sylvia nie ma tak wielkich ambicji, ale lubi sprzedawać kosmetyki, a Neiman-Marcus to nie byle jaka firma.
Czemu John tak dziwnie zaakcentował to „zaspokojenie” Sylvii. I Dory jako jego podpora? Brwi Griffa uniosły się w górę.
– Dory jest bardzo niezależna. Zawsze taka była. Kocham ją. Jestem oczarowany jej inteligencją. Podziwiam jej samodzielność i upór, dzięki któremu zrobiła karierę. Czuję dla niej podziw, że ma zamiar kontynuować studia. To chyba jedyna osoba, jaką znam, która rzeczywiście jest kowalem własnego losu. I wykuwa go bezbłędnie!
John spojrzał na Griffa. Czyżby w jego głosie było coś jeszcze oprócz podziwu? Nie mógł przecież być zazdrosny o sukcesy swojej… narzeczonej? John zawsze czuł zakłopotanie, określając w ten sposób Dory. Takie nieoficjalne związki nie były w jego guście. W końcu zawsze wynikały z nich jakieś kłopoty. Sylvia, przy całym swym umiłowaniu swobody, była chyba jeszcze bardziej stworzona na żonę niż Lily. Ceniła sobie status mężatki. Zdecydowanie wolała być „panią” niż „panną”.