Ich wzajemna więź stanowiła najcenniejszy skarb Dory, jeśli uczucie można zakwalifikować jako czyjąś własność. Dory była zafascynowana tym wielkim, chodzącym własnymi drogami osobnikiem, którego imię skróciła na „Griff”. Sama nie wiedziała, kiedy to oczarowanie stało się prawdziwą miłością. Któregoś jednak dnia obudziła się, spojrzała na śpiącego u jej boku mężczyznę i uświadomiła sobie, że kocha go całym sercem.
– Będę cię kochać zawsze – szepnęła cichutko, żeby go nie obudzić.
Po trzech miesiącach Griff oświadczył się jej, ale Dory nie była jeszcze gotowa na tak poważny krok jak małżeństwo. Griff powiedział, że ją rozumie. Tylko się uśmiechnął, gdy oznajmiła, że nie chce jeszcze z nim zamieszkać. Potrzebowała własnej przestrzeni życiowej; on chyba też, prawda? I znów zapewnił ją, że rozumie.
Przyjaciółki stwierdziły, że Dory to idiotka. Taki facet! Przystojny jak diabli, świetny fachowiec z prywatną praktyką, przy forsie, bez żadnych zobowiązań, ze wspaniałymi widokami na przyszłość. Ale co one tam wiedziały, nie znały niczego poza przelotnymi romansami, które wiecznie doprowadzały je do łez i szarpały im nerwy. Piękne dzięki, to nie dla niej! Czas pracował na jej korzyść, a przynajmniej Dory tak myślała. Griff był z nią szczery od samego początku; zwierzył się, że ma zamiar porzucić swą nowojorską praktykę i otworzyć z dwoma wspólnikami klinikę w Waszyngtonie. Kiedy klinika będzie już gotowa – przewidywał, że prace zostaną ukończone w ciągu czterech miesięcy – wyjedzie z Nowego Jorku. Sprzedał już praktykę i wprowadzał w nią teraz swego następcę. Griff niczego przed nianie ukrywał.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział kierowca, pochylając się ku niej nad oparciem, a Dory obdarzyła go jeszcze jednym olśniewającym uśmiechem. – Na pewno dziś pani szczęście dopisze! – rzucił ojcowskim tonem.
Cholera, szkoda, że nie był młodszy o jakieś trzydzieści lat! I szkoda, że nie miewał wielu podobnych pasażerek. Od razu się człowiekowi robi weselej, kiedy ładna dziewczyna się do niego uśmiechnie! A ta się nie tylko uśmiechała – po prostu promieniała! Jakaś korpulentna paniusia w portkach o dwa numery za ciasnych wepchnęła się, sapiąc i dysząc, do taksówki. Kierowca wzruszył ramionami. Raz się trafi lepiej, raz gorzej. – Dokąd jedziemy?
Biurko Dory tonęło w łagodnym świetle wczesnego ranka. Czysta kartka papieru odcinała się bielą od ciemnożółtej bibuły. Podanie o urlop. Dory miała jeszcze godzinę do spotkania z Lizzie Adams, naczelnym redaktorem „Soiree”. Czy nie niszczy swej kariery? Czy podejmuje słuszną decyzję? A może wyjazd do Waszyngtonu za Griffem okaże się życiową pomyłką? Nie, takie wątpliwości byłyby oznaką pesymizmu, a na pesymizm nie ma miejsca w jej życiu! Do niczego by nie doszła, snując podobne rozważania. W jej słowniku nie istniało żadne „nie”. Była nastawiona wyłącznie na pozytywne myślenie.
Dory wstała i przyjrzała się swemu odbiciu w zamglonym nieco lustrze ściennym. Według jednych kryteriów mogła zostać uznana za osobę bardzo atrakcyjną, według innych – za piękność. „Szykowna, elegancka, zawsze modnie ubrana” – oto komplementy, jakich nie szczędził jej personel. Tylko najbliżsi uświadamiali sobie, że urok Dory wynika z jej osobowości. Pogoda ducha, wiara w siebie, umiejętność osiągania sukcesów – te właśnie zalety sprawiały, że Dory Faraday była piękna.
Wygładziła delikatny jedwab przy dekolcie sukni od Nipona. Każdy projektant z przyjemnością ubierałby Dory, gdyż wszystkie kreacja prezentowały się na niej wyjątkowo korzystnie. Bruno Magli ucieszyłby się, widząc swoje giemzowe pantofle na tak zgrabnych nóżkach. Długa, smukła szyja nie potrzebowała żadnych ozdób; równie zbędny był wyszukany makijaż i kunsztowna fryzura. Dory była po prostu piękna. W świecie sztucznego poloru i bazującej na kosmetykach urody stanowiła zjawisko jedyne w swoim rodzaju.
Dory odwróciła się od lustra. Będzie jej brakowało tego zacisznego, uroczego gabinetu, w którym spędzała tyle czasu. Utrzymany był w tonie ochry i brązu, ożywionych plamami żywych barw; emanowała z niego pogoda ducha, która stanowiła niejako znak firmowy Dory w „Soiree”. W kątach stały paprocie, wiklinowe kosze i skrzynki pełne były rozmaitych roślin. Wszystko w tym pokoju – włącznie z Dory – tworzyło harmonijną całość.
W ciągu kwadransa Dory zdążyła odebrać trzy telefony, nanieść ołówkiem poprawki na reklamę szminki do ust i stanowczo zaprotestować przeciw przezroczystej bluzce modelki. Siedziała spokojnie przy biurku z rękami opartymi o jego blat, podczas gdy modelka wrzeszczała, że nie wystąpi bez tego stroju.
– Bluzka ma zniknąć – oświadczyła szorstko Dory. – I to samo będzie z tobą, jeśli nie założysz tej, którą agent reklamowy przysłał nam z pakietem twoich zdjęć. Decyduj się.
– Dobrze, dobrze! – burknęła modelka, chwytając leżącą na biurku Dory odrażającą szmatkę. – Nie pani tu o wszystkim decyduje, panno Faraday! – rzuciła przez ramię, zmierzając do drzwi.
– Owszem, ja. Lepiej o tym pamiętaj, jeśli chcesz, żebyśmy cię jeszcze kiedyś wykorzystali przy jakiejś reklamie dla „Soiree”. – Głos Dory miał stalowe brzmienie. Modelka zawahała się przez sekundę, a potem wybiegła z gabinetu. Dory westchnęła.
– Słyszałam wszystko – zaśmiała się Katy Simmons, wchodząc do gabinetu Dory. Była jej prawą ręką: utrzymywała w porządku dokumenty, wysłuchiwała zwierzeń, matkowała Dory i zaopatrywała ją w niskokaloryczne ciasteczka. Pracowała w redakcji „Soiree” od założenia tego pisma i stale powtarzała, że Dory jest jedyną osobą, z którą można tu wytrzymać, gdyż wie, co robi, i nie pozwala włazić sobie na głowę. – Jak się dziś mamy? Możesz nie odpowiadać. Masz taką minę, jakby ktoś ofiarował ci gwiazdkę z nieba! Nie znoszę takich osobników! I powiedz mi, jakim cudem wyglądasz tak wspaniale o wpół do dziewiątej rano, w dodatku bez makijażu?! Sztafiruję się godzinami, a można by pomyśleć, że spędziłam noc na ławce w parku.
– Gadasz głupstwa, Katy. Nie jestem taka głupia i wiem, że to zwykłe dopraszanie się o komplementy. Masz przepiękne oczy, a za takie włosy wszystko bym oddała. No, poprawił ci się humor?
– Odrobinę – pociągnęła nosem Kate. – Przypomnieć ci twój rozkład zajęć?
– Czemu nie? Inaczej obijałabym się tylko bez celu.
– Przede wszystkim masz spotkanie z Lizzie. Zarezerwowałam na to trzy kwadranse. Chciała rozmawiać przez całą godzinę, ale powiedziałam, że mowy nie ma. Jesteś umówiona na lunch z dwoma facetami od reklamy. Każdy z nich to kawał chłopa. Lepiej uważaj! Po lunchu masz dwugodzinną konferencję, więc się nie spóźnij. Po spotkaniu prezentacja najnowszego artykułu. Ktoś od Diora organizuje imprezę i powinnaś się tam pokazać. To był pomysł Lizzie, ona sama nie może się wyrwać. Jest bardzo zajęta: nasi nowojorscy klienci żądają większej przestrzeni reklamowej, ale nie kwapią się za nią płacić. Na dole czeka kilka nowych modelek, reklamują dżinsy. Chcą, żebyś rzuciła okiem i wyraziła swoją opinię. Tłumaczyłam im, że nikt cię jeszcze nie widział w dżinsach, ale nie chcą słuchać. Wybrałam dwa wywiady do wiosennego numeru; czekają na ewentualne poprawki i zatwierdzenie. Załatw to, kiedy tylko znajdziesz czas. Najlepiej dziś. A gdybyś przypadkiem była wieczorem wolna, mam bilety do teatru, które jakiś kretyn przysłał dla ciebie. Ma zamiar spotkać się z tobą w foyer po przedstawieniu. A teraz, co masz dla mnie do roboty? Weź tylko pod uwagę, że mam migrenę i bolą mnie odciski.
– Załatw odmownie tego kretyna z biletami. Wybieram się dziś do teatru z kimś innym. Wracaj do swojej klitki i zdrzemnij się. Przyślij mi Susy: podyktuję jej coś, na co mi wczoraj nie starczyło czasu. To polecenie służbowe, Katy.