Выбрать главу

– Czy ktoś podlewał moje rośliny? Podobno znacznie ich przybyło! – uśmiechnęła się szeroko do roześmianej również Katy.

– To istna dżungla! Kiedy przeniesiesz się do nowego gabinetu, na pewno weźmiesz je ze sobą! – odparła Katy.

„Kiedy”, nie żadne Jeśli”.

Dory czuła się tym podniesiona na duchu. Biorąc kawę z rąk jednej z sekretarek, zapytała Kate:

– Co nowego?

– Chciałam do ciebie dzwonić tysiące razy, ale Lizzie mi zabroniła. Powiedziała, że zawarła z tobą układ i jeden z jego warunków brzmiał: żadnych telefonów, chyba w razie nagłej konieczności. Jakoś sobie radziłam. – Kate wzruszyła ramionami. – Twoja zastępczyni do pięt ci nie dorasta. Chcę przenieść się razem z tobą. Możesz to załatwić?

Uczucie zadowolenia nie opuszczało Dory, gdy piła kawę. Jasne, że mogła to załatwić. Przecież będzie tu szefową. Oczywiście, o ile zdecyduje się na powrót. Jej odwiedziny utwierdziły chyba wszystkich w przekonaniu, że ma taki zamiar. Może postąpiła nierozważnie? Mogła po prostu zatelefonować, zamiast zjawiać się osobiście. Byłoby jej przykro, gdyby wszystkie plany Katy wzięły w łeb.

Miała tu grono przyjaciół i zaufanych współpracowników. Pracę… stanowisko… Kiedy ostatnio czuła się tak dobrze? Było to tak dawno, że zapomniała już, jakie to wspaniałe uczucie.

– Może chcesz ciastko?

– Nie dziękuję. Odchudzam się. Spójrz tylko. – Dory ze śmiechem rozchyliła futro.

– O Boże! – jęknęła Katy.

– To samo powiedziałam, gdy weszłam na wagę. Od tej pory jem tylko sałatki. Sama nie wiem, kiedy tak utyłam.

– Czy Lizzie cię oczekuje?

– Nie spodziewa się wizyty. Miałam zadzwonić. Jest w redakcji? A co tam z adopcją?

– Lizie przychodzi do pracy codziennie o siódmej rano. Chce uporządkować wszystko, zanim odejdzie. Dziecko zjawi się już pierwszego stycznia.

Serce Dory zaczęło walić jak szalone. Czuła, że nadchodzi atak nerwowy. „Boże, tylko nie przy Katy! – modliła się w duchu. – Odpręż się, zapanuj nad sobą! Przecież to twój wybór, twoja decyzja! Niczego dziś nie musisz postanawiać.”

– Nie myślałam, że to już teraz…

– Dziecko urodziło się trzy miesiące za wcześnie i leżało przez jakiś czas w inkubatorze. Może nawet Lizzie dostanie je na Gwiazdkę. Wszyscy trzymamy za nią kciuki. To dziewczynka, tak jak chciała!

Przed oczami Dory przemknął obraz świątecznie udekorowanego domu w Waszyngtonie. Jej pierwsze Boże Narodzenie z Griffem! Przyjedzie jego matka. Lily i Rick wpadną z życzeniami. Sylvia zaprosi ich na świąteczne śniadanie w domu albo w restauracji, w zależności od tego, jakie rozmiary osiągnie bałagan w jej mieszkaniu. Prezenty. Ostrokrzew i jemioła. Kolędy, wigilijne nabożeństwo.

– Nie będziesz musiała rezygnować z doktoratu, Dory. Możesz kontynuować studia jako wieczorowe na uniwersytecie Columbia. Kilka miesięcy zwłoki nie powinno sprawić wielkiej różnicy. A w ogóle, jak ci z tym idzie? – spytała Katy pogodnym tonem, wyraźnie zakładając z góry, że wszystko, do czego Dory się weźmie, musi się udać.

– Doskonale! – skłamała Dory, czując znów wyrzuty sumienia, że tak zaprzepaściła sprawę.

Odstawiła kubek na biurko Katy.

– Idę do Lizzie. Chcę potem wpaść do banku i kupić to i owo. Chyba zatrzymam się na noc w hotelu Hyatt. Możesz zarezerwować telefonicznie pokój dla mnie? Jeśli masz czas, zjedzmy razem kolację! Ja stawiam. Mamy tyle do obgadania! Twój mąż chyba nie będzie miał o to pretensji?

– Pretensji?! Będzie w siódmym niebie! Zresztą dziś wieczorem i tak gra w kręgle. Posiedzę dłużej w pracy, zebrało mi się sporo roboty. Spotkamy się w holu hotelowym o siódmej. Pasuje ci?

– Jak najbardziej. – Dory uściskała przyjaciółkę i pomachała ręką innym pracownikom. Strasznie gorąco było jej w futrze, ale nie zamierzała go zdejmować. Jeśli z powodu własnej głupoty przytyła aż tak bardzo, powinna teraz pocierpieć!

Lizzie powitała ją serdecznie. Przyjrzała się uważnie Dory. – Wystarczyłby telefon – powiedziała.

– Po prostu promieniejesz, Lizzie! Katy powiedziała mi wszystko. Tak się cieszę, że wszystko ci się dobrze ułożyło!

– Chyba nigdy jeszcze nie byłam tak szczęśliwa! Siadaj, pogadamy. Dory zsunęła futro z ramion. Czekała, aż Lizzie przystąpi do rzeczy.

– Jak już powiedziałam, liczyłam na telefon. Nie zrozum mnie źle: bardzo się cieszę, że cię widzę. Chciałaś się rozejrzeć, co? Brakowało ci naszej budy?

– Bardzo mi brakowało. I chciałam się rozejrzeć, jak to określiłaś. Zauważyłaś z pewnością, że przytyłam. Teraz się odchudzam. Żadne ubranie na mnie nie pasuje.

– Musisz się zdecydować do poniedziałku, Dory. Chętnie dałabym ci więcej czasu, ale nie mogę. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

– Oczywiście. Zadzwonię w poniedziałek rano - odparła spokojnie Dory. Spodziewała się, że zaraz dostanie ataku nerwowego, ale nic takiego się nie wydarzyło. Uśmiechnęła się do Lizzie.

Lizzie również odpowiedziała jej uśmiechem. – Kupiłaś ostatnio jakieś ładne pantofle?

– Właśnie wybieram się do Saksa.

– Dory, zaakceptuję każdą twoją decyzję. Chciałabym, żebyśmy pozostały przyjaciółkami. Wiem, że wybierzesz to, co będzie dla ciebie najlepsze.

– Masz to jak w banku. Nie zapomnij przysłać mi zdjęć dzidziusia!

– Masz to jak w banku! – odpowiedziała tymi samymi słowami Lizzie.

– Zadzwonię w poniedziałek.

Dory najpierw odwiedziła Citibank. Podjęła ze swego konta astronomiczną sumę, zdeponowała czek od Pixie i udała się do Saksa. Zafundowała sobie fryzjera, manikiur i pedikiur. Potem zajrzała do stoiska z obuwiem, kupiła cztery pary pantofli i dwie pary botków. W ostatniej chwili zdecydowała się jeszcze na ranne pantofelki z puszkiem. Wcale nie były jej potrzebne, ale miała na nie chętkę.

Kupowała do zamknięcia domu towarowego. Potem poczekała cierpliwie aż portier przywoła dla niej taksówkę. Mogła iść piechotą, jak wszyscy nowojorczycy, ale postanowiła jednak, że będzie to „dzień dobroci dla samej siebie”.

Kolacja z Katy była bardzo udana. Siedziały kilka godzin, popijając sałatkę szprycerkiem – winem z wodą. Rozmawiały o wszystkim i o niczym, przeważnie jednak o pracy Katy i o dziecku Lizzie. Katy uznała, że jest to czas na relaks. Z trudniejszymi sprawami lepiej zaczekać, aż znajdą się w pokoju Dory.

Było po dziesiątej, gdy dotarły do jej pokoju i obie zrzuciły pantofle. Dory zamówiła kawę z ekspresu i amaretto – włoski likier migdałowy. Dała kelnerowi suty napiwek. Usadowiwszy się wygodnie w fotelu, zwróciła się do Katy:

– Widzę, że umierasz z ciekawości. Sama nie wiem, od czego zacząć. Wszystko tak się poplątało! Jestem całkiem zdezorientowana, nie wiem, w którą stronę się obrócić.

Twarz Kate pełna była troski o los przyjaciółki.

– Taki związek jak wasz w gruncie rzeczy niewiele się różni od małżeństwa: każda ze stron musi się postarać, żeby coś z tego wyszło. Według mnie jedyna różnica polega na tym, że możecie się rozstać bez pomocy adwokata.

Dory wolniutko sączyła amaretto. – Nie mam do niego żadnych pretensji. W gruncie rzeczy uważam, że wina leży po mojej stronie. Jakoś się zagubiłam. Zaczęłam dostawać napadów lęku. Zgłupiałam do tego stopnia, że o mały włos nie zdecydowałam się na dziecko. Dzięki Bogu zrozumiałam, że to był błąd. Dziecko skomplikowałoby sprawę jeszcze bardziej.