Ich uścisk był pełen miłości, czuły, radosny. Od dawna nie czuli się tak równi sobie, spragnieni tego, co każde z nich mogło drugiemu ofiarować. Nie było już tej żałosnej, pozbawionej ognia uległości, która okazała się tak mało skutecznym lekiem na niepokój duszy.
Gdy usiedli w salonie, popijając wino z jednego kieliszka, Griff opowiedział Dory o wydarzeniach w klinice i wysłuchał jej relacji z jednodniowego pobytu w Nowym Jorku. Wspominali tamtejszych znajomych, a potem rozmowa zeszła na przyjaciół z Waszyngtonu.
– Co podczas mojej nieobecności robiła Sylvia? – spytała Dory. – Pewnie urządziła najazd na Neimana-Marcusa!
– Wyobraź sobie, że zmogła ją grypa i leży w łóżku. John wyszedł dziś wcześniej z pracy, by dotrzymywać żonie towarzystwa. Czasem żałujemy z Johnem, że zagwarantowaliśmy Rickowi wolne wieczory. Co prawda Rick zawsze zjawia się w klinice pierwszy, a i potem nigdy się nie oszczędza, więc chyba w końcu na jedno wychodzi.
– Rick nigdy nie zostaje w klinice wieczorem? – spytała Dory. Przypomniała jej się ostatnia rozmowa z Lily i jej przygnębienie. Lily wspomniała wówczas, że Rick ma wieczorny dyżur w klinice. Dory pamiętała również, jak zareagowała na wieść, że nawet to uosobienie cnót domowych, dająca z siebie wszystko Lily nie jest bezpieczna. Kto wobec tego może czuć się bezpiecznie?! Bezpieczeństwo… Czy warto się aż tak o nie zabijać? Przypomniała sobie, że musi podjąć decyzję, zadzwonić w poniedziałek do Lizzie. Jak by to było dobrze, gdyby Griff powiedział jej, co ma robić, gdyby zdjął z niej ciężar odpowiedzialności! Dory łyknęła jeszcze odrobinę wina i poczuła jego chłód na języku. Nie powiedziała Griffowi o poniedziałkowym telefonie i była teraz rada, że tak się stało. Ta decyzja zaważy na całym jej życiu, więc tylko ona może ją podjąć. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Dory wierzyła we własne siły.
Dory spryskiwała właśnie wodą gałęzie choinki i rośliny doniczkowe, gdy przed domem zatrzymała się taksówka. Wysiadła z niej kobieta w futrze z norek. Matka Griffa!
Esther Michaels miała w ręku doniczkę z iście królewską poinsettią. Rośliny te są zazwyczaj bujne i rozłożyste, z jaskrawoczerwonymi listkami. Ta, którą dźwigała Esther, była strzelista jak drzewo. W dodatku matka Griffa niosła ją tak, jakby to był znicz olimpijski! W drugiej ręce trzymała firmową torbę na zakupy od Neimana-Marcusa i drugą od Gucciego. Taksówkarz wniósł do kuchni neseser podróżny i czekał cierpliwie, aż Esther postawi doniczkę i obie torby. Matka Griff odliczyła skrupulatnie należną sumę z malutkiej portmonetki i dołożyła skąpy napiwek.
– Życzę pani wesołych świąt! – skomentował cierpko jej hojność kierowca i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
– Co mu sienie spodobało? – spytała Esther, nie pojmując jego reakcji. – Przecież otrzymuje wynagrodzenie od firmy?
Dory wpatrywała się w jej ogromny neseser. Jak długo Esther zamierza tu zabawić?! Może umówiły się z Pixie na drugim końcu świata? Na tę myśl Dory omal się nie roześmiała. Ta władcza kobieta nigdy nie zawarłaby znajomości z kimś takim jak Pixie, a już z pewnością nie podróżowałaby w jej towarzystwie!
– Wygląda na to, że załatwiałaś mnóstwo sprawunków! – zauważyła Dory, starając się nadać rozmowie lekki ton: gdyby pani Michaels straciła nieco swej sztywności, jej wizyta byłaby łatwiejsza do zniesienia. Kolacja na mieście z matką Griffa to całkiem co innego niż goszczenie jej w domu!
– To prezenty gwiazdkowe dla ciebie i dla Griffina. Ogromnie lubię Boże Narodzenie i bardzo się cieszę, że mnie zaprosiliście. Przykro by mi było spędzić święta bez syna – odparła, zdejmując norki, które liczyły dobre dwadzieścia lat. Znów jednak wyglądały całkiem modnie dzięki swej prostej linii i szerokim ramionom a la Joan Crawford. – Jak się miewa Griffin? – spytała Esther, zdejmując z głowy okrągłą czapkę z norek i przygładzając srebrne włosy. „Odstawiona na wysoki połysk!” – stwierdziła Dory; gotowa była się założyć, że Esther jest stałą klientką Elizabeth Arden: pięć razy w tygodniu pełny komplet usług włącznie z pedikiurem. Była cudownie zakonserwowana.
– Griff czuje się doskonale. Pracuje bardzo ciężko, by klinika zdobyła renomę. John i Rick również harują. Griff lubi to, co robi, a to jest przecież najważniejsze – odparła spokojnie Dory, zastanawiając się równocześnie, ile też kosztował zaprojektowany przez Olega Cassiniego kostium, który miała na sobie Esther.
Esther bystro wpatrywała się w Dory. Dopiero teraz lepiej się przyjrzała tej młodej kobiecie. Czy to ta sama Dory, którą czasami widywała w Nowym Jorku?! Drogi chłopcze, kogoś ty sobie znalazł? Taka pyzata?! Oczy Esther prześliznęły się po jej figurze; skoncentrowała się przede wszystkim na obwodzie talii, zamaskowanej luźną koszulką w kolorze lila. Czyżby wnuczek był już w drodze? Co też Griffin sobie myśli? Gdzie się podziała tamta szykowna, elegancka Dory Faraday – kobieta sukcesu, która tak oczarowała jej syna i spodobała się jej samej?
Esther nie chciała być snobką. Griffin nienawidził snobów. A jednak… to nie była tamta kobieta! Coś tu nie grało. Esther wyraźnie to czuła. Odezwała się umyślnie lekkim tonem:
– Griffin marzył o tym od dzieciństwa. Ciężko na to pracował, jestem z niego dumna. Wiesz, Dory – mam słabość do zwycięzców! – Chciała już spytać, czyjej przypuszczenia co do ciąży są uzasadnione, ale ugryzła się w język. Lepiej zapyta Griffa. Jeszcze by Dory doszła do wniosku, że nie może się doczekać wnuka. Wcale tak nie było. Gdyby jej podejrzenia okazały się słuszne, z trudem ukryłaby niezadowolenie.
Dory skinęła głową. Powinna była powiedzieć, że całkowicie się z nią zgadza, ale nie mogła skupić myśli. Esther ciągle się na nią gapiła, jakby była jakimś eksponatem. Dory zdawała sobie sprawę z tego, że w ciągu ostatnich dziesięciu minut wiele straciła w oczach Esther. Nie dorosła do jej wymagań. Sprawiła jej zawód. Dory poczuła ściskanie w gardle. Cholera, dlaczego ludzie muszą zawsze osądzać bliźnich?! Czemu nie zaakceptują ich takich, jakimi są?
Esther była coraz bardziej niezadowolona. O Boże, czy musi tu siedzieć przez cały weekend? Czym tu się zająć? Zapach świerkowych gałęzi i choinki przyprawiał ją o mdłości. Czemu nie kupili plastikowego drzewka jak wszyscy? W dodatku te ozdóbki! Boże święty! Aniołki, krasnoludki, renifery, nawet malutkie wypchane myszki! Z trudem przywołała uśmiech na usta, których kształt starannie poprawiono pędzelkiem. Rzęsy Esther też miała sztuczne. Dory wolałaby, żeby błękitne oczy gościa były mniej badawcze, nie tak przeszywające. O Boże, chyba nie oczekuje od niej zwierzeń? Myśl ta wydała się Dory tak okropna, że na chwilę odjęło jej mowę.
– Może byś się czegoś napiła, Esther? Kawy? Soku? A może koniaku? – Psiakrew, zapomniała! Nie było koniaku: Pixie się z nim rozprawiła. Żeby tylko Esther nie poprosiła o koniak! Szkockiej też nie było: Pixie wypiła resztkę w ostatnim dniu swojej wizyty. Dory wpatrywała się w barek, usiłując przypomnieć sobie, co w nim jeszcze zostało. Wódka, dżin, trochę burbona.
– Masz dietetyczną pepsi?
Dory wybałuszyła oczy. Dietetyczna pepsi! Oczywiście, Esther musiała poprosić o coś takiego! Dory przypomniała sobie przygodę Pixie i roześmiała się głośno. Esther spojrzała na nią, marszcząc brwi.
– Coś mi się przypomniało – bąknęła Dory i poszła po pepsi.
Po godzinie Esther oświadczyła, że czuje się zmęczona i że chętnie wzięłaby gorącą kąpiel, a potem by się zdrzemnęła. Dory natychmiast zerwała się z kanapy, żeby wskazać Esther drogę do jej pokoju.