Przez chwilę słychać było jedynie szum deszczu i łoskot przebierającej miarę rzeki.
– Zasiedziałem się – pan Trąba najnaturalniejszym w świecie gestem spojrzał na zegarek -na mnie pora – powiedział i od niepamiętnych czasów podniósł się z miejsca.
Twarz matki nagle rozjaśniła się pełnym czułego politowania blaskiem, ni to z uznaniem, ni to z przyganą pokręciła głową i tonem zabawiającej się ze swoim cierpiącym katusze zalotnikiem i świadomej swojego powabu oblubienicy powiedziała:
– Pan wie, panie Józefie, że jeśli pan teraz stąd wyjdzie, nigdy więcej się do pana nie odezwę? – i powtórzyła dobitnie zawieszając głos i czyniąc znaczące przerwy: – Jeśli-teraz-pan-stąd-wyjdzie-ja-nigdy więcej nie odezwę się do pana.
Za oknami przemknęła osłaniająca się kolorową damską parasolką zwalista postać, rozległo się pukanie i w drzwiach stanął zmieniony nie do poznania, bo w mundurze zmienionym przez ulewę w mundur nieznanej formacji, komendant Jeremiasz. Miałem nadzieję, że wraz z nim wsunie się do kuchni jego monstrualny bernardyn Bryś-ludojad, miałem nadzieję na słodycz własnego strachu, ale komendant był sam.
– Do stu tysięcy furgonów beczek! – ryknął niby z przyjaznym, a przecież z ekstatycznym triumfem w głosie pan Trąba. – Do stu tysięcy furgonów beczek, oficer na służbie z damską parasolką w garści!
– Deszcz pada, towarzyszu Trąba – powiedział ze stoickim spokojem komendant Jeremiasz, zdjął czapkę i postawił w kącie istotnie osobliwie wyglądającą w jego ogromnych niczym bochny chleba dłoniach parasolkę.
– Opady atmosferyczne to nie jest powód, by oficer na służbie wyposażał się w pedalskie akcesoria! – pan Trąba konsekwentnie trwał w roli surowego dowódcy strofującego niesubordynację podwładnego. Niedawna czułość matki sprawiła w dodatku, iż był wyjątkowo natchniony w tej kreacji, niestety był też w niej, jak zwykle, osamotniony.
Komendant Jeremiasz najwyraźniej nie miał ochoty podejmować dysputy w przedmiocie regulaminowości damskiej parasolki, przysunął sobie taboret, usiadł na nim ciężko i po dobrej chwili powiedział:
– Witam towarzyszkę i towarzyszy.
– dołem, czołem – odparli jeden po drugim ojciec i pan Trąba, matka zaś w starannie wystudiowanym geście uniosła ku niebu brwi i oczy, odwróciła się od okna i spojrzała na uczyniony z żółtych kafli piec kuchenny.
– Bardzo prosimy, panie Komendancie. – (Od niedawna zorientowałem się, że w swoich ascetycznych kreacjach matka jest o wiele większą artystką od nie stroniącego od kabotyń-skich środków wyrazu pana Trąby.) -Bardzo prosimy, panie Komendancie, zostanie pan na obiedzie? Zostanie pan, prawda? Właśnie się biorę do placków na blasze.
Tylko moje mistrzowsko przenikliwe i nieuprzedzone spojrzenie dostrzegało, iż matka nie jest kobietą wypełnioną wyłącznie troską o jedzenie, ale zniewoloną jednostką, która – by przetrwać – odgrywa rolę kobiety wypełnionej wyłącznie troską o jedzenie.
– Towarzysze – powiedział bez cienia emocji w głosie komendant Jeremiasz – towarzysze, pozwolicie, że od razu przystąpię do rzeczy. Jak słyszę, towarzysze, szykujecie wystąpienie skierowane przeciwko towarzyszowi pierwszemu sekretarzowi Komitetu Centralnego.
Komendant przerwał na chwilę i uczynił dłonią w powietrzu gest wiecowego mówcy, gest oznaczający zasadniczą aprobatę, podszytą wszakże kilkoma wątpliwościami.
– Bardzo dobrze, towarzysze, bardzo dobrze. Krytyka jest potrzebna naszej partii, krytyka wzmacnia siłę naszej partii, oczyszcza jej szeregi, ale musicie, musimy pamiętać, towarzysze, aby była to krytyka konstruktywna, to znaczy krytyka rzecz jasna krytykująca, ale generalnie aprobująca…
Komendant zaczął się wikłać, widać było gołym okiem, iż ani nie jest zbyt biegły w posługiwaniu się dialektycznymi argumentami, ani nie ma w nim wystarczającego zapału agitacyjnego.
Byłem ciekaw, jakiej i jak skonstruowanej frazy polemicznej użyje pan Trąba. „Pełna aprobata" – zapisałem błyskawicznie w zeszycie, bo wedle moich przewidywań tym właśnie zwrotem powinien kończyć się wywód pana Trąby, ale pan Trąba nie zakończył swej frazy ani wyrażeniem „pełna aprobata", ani żadnym innym wyrażeniem, nie zakończył swej frazy, ponieważ w ogóle jej nie rozpoczął. Cały czas milczał melancholijnie.
– Rozumiem, panie Komendancie – nieoczekiwanie natomiast odezwał się ojciec – rozumiem, panie Komendancie, że wieści rozchodzą się lotem błyskawicy, ale, jak pan wie, szybkość nie zawsze idzie w parze z precyzją. Nie jestem mianowicie pewien, czy nasze intencje zostały właściwie pojęte.
– Doskonale – powiedział komendant – doskonale, już tłumaczę.
Wydobył z bocznej kieszeni munduru maleńki orbisowski kalendarzyk i flegmatycznie jął przewracać puste, zawierające jedynie wydrukowane daty, imiona i nazwy dni tygodnia, stro-niczki. Dotarł wreszcie do miejsca, w którym widniały jakieś zupełnie nieczytelne (nawet dla mnie, choć zaglądałem mu przez ramię) znaki, hieroglify, tajne szyfry, zrozumiałe jedynie dla funkcjonariuszy służb specjalnych; Jeremiasz medytował przez dobrą chwilę nad ujętym w sekretną formę meldunkiem, potem zaś, niewyraźnie, jakby do siebie samego, jął cedzić:
– Tak jest, wszystko się zgadza, wystąpienie skierowane przeciwko towarzyszowi pierwszemu sekretarzowi, tak jest.
Energicznym ruchem zamknął kalendarzyk i zakrył go swoją wielką dłonią, jakby chciał stłumić tlące się tam lonty, jakby chciał zgasić w zarodku wzbierającą tam rebelię.
– Towarzysze – powiedział dobitnie – otrzymałem meldunek, iż towarzysze szykujecie zamach na życie towarzysza pierwszego sekretarza Władysława Gomułki.
Nie pamiętam już, czy matka znieruchomiała w trakcie szorowania blachy, tarcia ziemniaków, czy może z zapałką w dłoni znieruchomiała nad paleniskiem. Dziś widzę to tak, jakby nieruchomiała kolejno w trakcie każdej z tych czynności. Ojciec i pan Trąba spojrzeli po sobie wszystko zdradzającym spojrzeniem niewydarzonych spiskowców, ja zaś pomyślałem, że warto by raz jeszcze zajrzeć do opuszczonego przez morfinistki pokoju na poddaszu i sprawdzić, czy nie zostawiły tam czegoś jeszcze prócz wstążki, lusterka i pilnika do paznokci.
– Towarzysze darują, ale ponieważ meldunek wydał mi się, jakby to powiedzieć, umiarkowanie prawdopodobny, przystąpiłem do rzeczy w sposób dookólny. Jeśli, towarzysze, faktycznie żywicie skrytobójcze zamiary względem głowy państwa, to proszę mi, w pewnym sensie, wybaczyć, że podałem w wątpliwość ich, wasze, że tak powiem, w tym względzie kwalifikacje, ale…
– Gomułka nie jest żadną głową państwa – przerwał Jeremiaszowi znudzonym tonem pan Trąba.
– Proszę?
– Mówię, że Gomułka nie jest żadną głową państwa. Gomułka jest jedynie szefem partii. Głową państwa jest Zawadzki.
Komendant Jeremiasz z najwyższym osłupieniem spoglądał to na pana Trąbę, to na ojca.
– Czyżby jednak – powiedział nieomal z triumfem -czyżby jednak tak? Nie, nie, nie -mitygował sam siebie – towarzysze, znamy się nie od dziś, wypiliśmy wspólnie morze alkoholu, wygłosiliśmy wspólnie niejedno ryzykowne zdanie, śmiało mogę, zarówno czyniąc sobie zaszczyt, jak i mówiąc prawdę, nazwać towarzyszy moimi wypróbowanymi druhami, a tymczasem co? Tymczasem dowiaduję się, iż moi wypróbowani druhowie porywają się, są gotowi porwać się na zbrodnię majestatu…
– Proszę mi powiedzieć – głos komendanta nieznacznie, ale zauważalnie stężał i zlodowaciał – proszę mi powiedzieć, co ja mam na Boga Ojca zrobić z taką wiadomością? Proszę -komendant nagle zmienił tonację na lamentacyjno-błagalną – proszę mi powiedzieć, co ja mam zrobić? Jestem tu po to, aby sprawdzić. Aby sprawdzić, na ile rzecz należy do dziedziny fikcji, na ile zaś do dziedziny rzeczywistości.