Pan Trąba przerwał na chwilę, przełknął znaczny kęs obficie umaczanego w śmietanie placka i z zapałem dowodzącym, iż znajduje się w samym sednie rozumowania kontynuował:
– To się ma dziać, ale nie wiedzie do tego pogańska ścieżka joginów, jeno ścieżka ortodoksji żydowskiej. Żydzi przyszli do Jeruzalem nie po to, by tam stawać na głowie, ale by utwierdzać się tam w żydostwie swoim, dopiero wszakże utwierdzeni w żydostwie swoim Żydzi mogą dostąpić zbawienia. Jak powiada Pismo: Izraelita, by stał się chrześcijaninem, musi wpierw do syta najeść się izraelityzmu swego.
– Nie ma czegoś takiego w Piśmie – komendant Jeremiasz wierzchem dłoni otarł usta -nigdzie tak nie jest powiedziane.
– Wprost nie jest – zniecierpliwił się pan Trąba – wprost nie jest, ale w podtekście czy raczej w niezliczonych podtekstach jest. Niechże pan, panie Komendancie, dobrze przypomni sobie listy apostoła Pawła do Rzymian, do Efezów, o Hebrajczykach nie wspominając. A prorok Izajasz rozdział jedenasty, wiersz dwunasty, a pański imiennik prorok Jeremiasz wieleż razy ten wątek porusza i w szesnastym, i w dwudziestym czwartym, i w trzydziestym pierwszym rozdziale. Ezechiel! – krzyknął pan Trąba. – Ezechiel! Przede wszystkim prorok Ezechiel i słynne proroctwo o polu kości z wolna nabierających życia!
– Sprawdzę to – powiedział nieoczekiwanie policyjnym tonem komendant Jeremiasz. -Sprawdzę to.
– Zapewniam, iż może pan wierzyć człowiekowi doświadczonemu w wierze i wprawionemu w Piśmie. Tak – rozmarzył się nagle pan Trąba – to by było godne dzieło, to by było dzieło godne moich przedśmiertnych ambicji, dzieło nawrócenia. Ale niestety, czasu mało, a to jest praca co najmniej na dziesięciolecia i nie na miarę jednego uwięzionego w szponach nałogu luteranina. Tak – powtórzył głosem, naznaczonym strategicznym namysłem – niechby doszli do pełnego rozkwitu z pierwszymi elementami przekwitania. Niechby zaludniły się ulice i targowiska, niechby słychać było gwar rozmów i furkot chałatów, niechby wzniesione zostały synagogi, niechby świętowano Szabasy, Pesach, Kuczki, Purim…
– A propos – komendant Jeremiasz przerwał wizjonerski trans pana Trąby – a propos Pu-rim, to czy wyście towarzyszu przypadkiem ostatnio nie odwiedzili pani Rychterowej i nie zaofiarowali jej i jej licznym krewniakom swojej pomocy w przygotowaniu święta Purim?
– Owszem, na niewielkim odcinku próbowałem zrobić, co się da, by wspomóc realizację planów Bożych, ale nie skorzystano z mojej oferty.
– Nic dziwnego, w zasadzie stara niemiecka rodzina nie ma silnych powodów, aby świętować Purim. Nawiasem mówiąc, nie chciałbym trywializować – powiedział komendant – nie chciałbym trywializować, ale nie mogę nie pamiętać, iż w trakcie obchodzenia święta Purim nadmierne spożywanie alkoholu jest niemalże obowiązkiem religijnym.
– Nie chce pan trywializować, a przecież trywializuje pan – krzyknął pan Trąba – trywiali-zuje pan!
– To wy, towarzyszu Trąba, trywializujecie, trywializujecie i Pismo, i zamiary Boże.
– O co chodzi, o co chodzi poza zbawieniem? Przecież jako ewentualny zabójca pierwszego sekretarza Władysława Gomułki nie mogę nie zajmować się kwestią zbawienia. Oczywiście, wolałbym go nie zabijać i zamiast turbować się kwestią własnego zbawienia, samemu komuś w zbawieniu pomóc. Na przykład narodowi żydowskiemu. Rozproszeni zostają zgromadzeni. Odzyskują tożsamość, wzmacniają się w swojej tożsamości i wielorako rozwijają w swoim żydostwie. Nawracają się. Przechodzą na katolicyzm, następnie niechybnie zbrzy-dziwszy sobie Rzym, przechodzą na naszą luterską wiarę. O co chodzi? O co więcej chodzi? I ja podjąłbym się tego dzieła jako mojego przedśmiertnego czynu. Prawdziwie uczyniłbym coś dla ludzkości. Prawdziwie. Ale to jest, powtarzam, kwestia czasu. Ja zaś czasu nie mam. Mnie potrzeba rzeczy prędkiej, rzeczy prędkiej jak błysk ostrza, jak lot strzały.
– Wiecie co, towarzyszu Trąba – powiedział flegmatycznym, sytym głosem komendant Jeremiasz – wiecie co, jakbyście mieli faktycznie nawracać Żydów na luterską wiarę, to z dwojga złego już lepiej kogoś kropnijcie, towarzyszu.
Komendant uniósł w górę kieliszek.
– Wypijmy, towarzysze.
A gdy mężczyźni przechylili, potem zaś wyprostowali głowy, komendant rzekł z powagą:
– Co najmniej od godziny nie jestem już na służbie, ale mimo wszystko chcę, byście, towarzysze, byli uprzedzeni. Zwróciłem się z prośbą do towarzysza zawiadowcy Ujejskiego. Zwróciłem się doń z prośbą, by dał mi znać, gdyby towarzyszom przyszła ochota kupić sobie bilety. Na przykład na nocny pociąg do Warszawy. Chcę, abyście wiedzieli o tym, towarzysze.
Rozdział IV
Pergaminowa mapa nieba z wolna nabierała życia, płynęły przez nią strumienie granatowego powietrza, z planet sypał się żółty piasek, wewnątrz wielkich gwiazdozbiorów słychać było muzykę, budziłem się w środku nocy i po ciemku, i po omacku zapisywałem w zeszycie słowo „okupacja", które za chwilę ktoś wyszepce w głębi uśpionego domu.
W tamtych czasach ani na chwilę nie rozstawałem się z ołówkiem i zeszytem, silniejsza nade wszystko wola zapisywania słów i zdań, które zostały przed chwilą albo które zostaną za chwilę wypowiedziane, kierowała każdym moim krokiem na jawie i we śnie. Zeszyt i ołówek kładłem na stoliku nocnym i kiedy wielki złoto-czarny zegar w przedpokoju wybijał najstraszniejsze godziny, drugą albo trzecią w nocy, kiedy sam Antychryst mokrym skrzydłem dotykał mojej pierzyny, kiedy o każdej porze roku panowała piekielna ciemność, sięgałem po zeszyt i po ołówek i zapisywałem przynoszące ulgę słowo albo zdanie. „Okupacja" – zapisałem, ale nie poczułem ulgi ani ukojenia. Z kuchni dochodziły niezwyczajne jak na tę porę odgłosy, ktoś przesuwał krzesło, ktoś delikatnie stukał, chyba w okno, bo dzwoniły szyby, ktoś coś mówił, ktoś mu odpowiadał. Zapaliłem lampkę i jakby wzmożony jasnością głos pana Trąby stał się wyraźniejszy. Do dziś jestem niezbicie pewien, iż przez całe dzieciństwo budził mnie ze snu albo głos pana Trąby, albo dźwięk wittenberskich dzwonów na wieży.
Parę minut przed szóstą rano kościelny Messerschmidt wspinał się po drewnianych schodach i w jesiennej szarówce, zimowych ciemnościach albo przebijającym się przez okiennice letnim blasku żeliwne czapy rozpoczynały coraz gwałtowniejszy ruch. Rano dźwięk dzwonów był delikatny niczym powoli podnosząca się powieka konfirmantki, w południe miał w sobie pełnię ognia huczącego pod blachami ewangelickich pieców, o zmierzchu był układny i giętki jak mieszane lasy na Bawolej Górze.
Kościelny Messerschmidt tak umiał pociągać za sznury, iż świadomie osiągał wszystkie te efekty: efekt powieki, efekt ognia i efekt mieszanego lasu.
– Tu trzeba mieć – pokazywał wnętrze dłoni – tu trzeba mieć iskrę bożą. Błękitną iskrę bożą – dodawał z zagadkowym uśmiechem – bez błękitnej jak gazowy płomyk iskry bożej żaden dzwon się nie odezwie.
Zostawialiśmy tornistry w zakrystii, kościół pachniał niedzielnymi ubraniami zborowni-ków, kościelny Messerschmidt uważnie oglądał nasze ręce.
– Ani jednej iskry bożej, ani śladu zdolności, o talencie nie wspominając – mawiał z dezaprobatą. – Trudno. Upośledzeni też mają prawo chwalić Pana. Przystąpcie do mnie. Tylko pobożni, tylko najpobożniejsi dostąpią dziś łaski wejścia na wieżę. Ty, Chmiel. Ty, Sikora. Ty, Błaszczyk. Dzisiaj w a m będzie dane. Nie musicie nawet zatykać uszu, bo i tak… głusi jesteście studziennie.
Szliśmy za nim po drewnianych schodach, potem z całych sił oburącz ściskaliśmy sznury grubsze od naszych ramion. Upalne południe rozpalało się powoli.
– Niech zaśpiewa najmniejszy dzwon – krzyczał wniebogłosy kościelny Messerschmidt i spoglądał z ironią na nasze rozpaczliwe wysiłki. – Nie tylko talentów artystycznych, ale i sił fizycznych panom nie dostaje. Panowie jesteście absolutnie daremnym pokoleniem. Jak będziecie dorośli, nie tylko kościół luterski, ale i Polskę Ludową do upadku przywiedziecie, co zresztą, kto wie, może i na dobre wyjdzie.