Rozkołysane pod żeliwnymi kopułami serca z całych sił biły swoim, choć kierowanym przez Messerschmidta rytmem. Jego głos całkowicie tonął w ich muzyce, wydawało nam się, że ciągniemy za sznury, ale to one ciągnęły nas w górę i opuszczały w dół, wzlatywaliśmy i opadaliśmy niczym początkujący aniołowie, kościelny Messerschmidt opowiadał zupełnie niesłyszalną historię wielkiego wittenberskiego dzwonu.
– Tak jest, tak jest, wielki dzwon pochodzi z kościoła zamkowego w Wittenberdze – opowiadały niemo rozdziawione usta kościelnego Messerschmidta – szczodry lud wittenberski ofiarował ów dzwon uciśnionemu ludowi cieszyńskiemu, by ten, słuchając tych samych tonów, których słuchały uszy naszego reformatora Doktora Marcina Lutra, nie ustawał w re-formacyjnym zapale. Tak jest, tak jest, panowie, wielki dzwon dzwonił na wieży kościoła zamkowego pod wezwaniem świętego Pawła, dzwonił w ów chłodny październikowy poranek, kiedy to nasz reformator za pomocą szesnastowiecznego młotka przybijał do wrót kościelnych swoje dziewięćdziesiąt pięć tez w sprawie odpustów. Jeśli panowie wsłuchacie się uważnie – kościelny Messerschmidt obrócił twarz swoją ku górze – jeśli panowie wsłuchacie się uważnie, to usłyszycie, iż zapalczywy stukot luterskiego młotka na zawsze uwiązł w tonie wielkiego dzwonu i brzmi w nim i teraz całkiem wyraźnie. To znaczy – w niemej opowieści Messerschmidta zabrzmiał prawie słyszalny jadowity akcent – to znaczy, jak kto pobożny, to usłyszy. Niepobożni, bolszewicy, poganie i inni pogromcy katoliczek nie usłyszą niczego. Bo moc naszego dzwonu w tym się zasadza, iż ton jego nie tylko góruje nad innymi tonami, ale i inne tony absorbuje i w otchłaniach swojej substancji zapamiętuje. Z tego powodu mówi się, że wszystkie nasze dzwony to są dzwony wittenberskie, choć jest tu i szwedzki, i radziwił-łowski. Ale wielki dzwon wittenberski góruje nam nimi, przewodzi im, ich głos w siebie wchłania i swoim głosem tamte obdarza. Słuchajcie, słuchajcie, a usłyszycie, jak w przezroczystym, chłodnym, październikowym powietrzu (w chmurach nad Wittenbergą czają się pierwsze śniegi) słychać pełen popędliwości stukot młota przebijającego pergamin żelaznymi ćwiekami.
Natężałem słuch, ubierałem się powoli i coraz wyraźniej słyszałem niepopędliwe wprawdzie, ale regularne i mocne uderzenia. Kuchnię wypełniała atramentowa poświata, do wiszącej nad stołem lampy ktoś wkręcił granatową poniemiecką żarówkę, pan Trąba stał na taborecie i z nieoczekiwaną wprawą przybijał do ramy okiennej wielki szary koc.
– Zaciemnienie jak za okupacji, jak za okupacji, panie Naczelniku, a nawet jeszcze szczel-niejsze. Verdunkelung sensu largo. Szczelniejsze, bo za Niemców byliśmy młodsi i nieraz, zwłaszcza po kielichu, pochopniejsi. Szczelniejsze – pan Trąba westchnął ciężko – szczelniej-sze, bo z fazy debaty teoretycznej przechodzimy do fazy praxis.
Z lekkością młodzieńca zeskoczył z taboretu i zajął swoje miejsce za stołem. Wpierw uważnie spojrzał na ojca, potem chyba najzupełniej przypadkowo, bo przecież nie mógł mnie widzieć – schowałem się pomiędzy płaszczami w przedpokoju i przez szparę w drzwiach podglądałem przebieg wydarzeń – więc najzupełniej przypadkowo pan Trąba spojrzał w moim kierunku, milczał jeszcze przez chwilę i jął mówić osobliwie zduszonym i zarazem uroczystym głosem:
– Panie Naczelniku. Będę mówił z głowy, ponieważ, rzecz jasna, nie poczyniłem żadnych notatek. Notatki w naszym wypadku oznaczają pewną zsyłkę. Wydaje mi się, że pamiętam wszystko i powiem wszystko, gdyby wszakże tak się zdarzyło, iż moja nadwerężona nadmiernymi dawkami świata pamięć przywiodła mnie do jakiegoś karygodnego lapsusu, usilnie proszę o zwrócenie mi uwagi. Panowie! – Pan Trąba niczym niewprawny pływak nabrał zbyt obfity haust powietrza, przez co jego teatralnie zmieniony głos zabrzmiał jeszcze osobliwiej. – Panowie, towarzysz Gomułka mieszka w Warszawie przy ulicy Frascati 7, na pierwszym piętrze zbudowanego w latach dwudziestych czteropiętrowego budynku. Na parterze jedno z mieszkań zajmują funkcjonariusze ochrony. Jest ich sześciu, dyżurują trójkami po dwadzieścia cztery godziny. Rzecz jasna, uzbrojeni, choć zdemoralizowani od lat panującym w kraju spokojem i haniebnym, tak jest, haniebnym, zaniechaniem tradycji powstańczych! Praktycznie cały czas, tak, całe dwadzieścia cztery godziny dyżuru mija im na grze w karty. Przeważnie grywają w pokera, choć jedna ze zmian preferuje remika lub też bliżej mi nie znaną grę zwaną ogon. Grają wysoko, bywa że i po dziesięć złotych za punkt. Jest to przesłanka, która dowodnie pokazuje, iż przekupstwo jako sposób dojścia do celu w naszym wypadku odpada. Chyba żebyśmy wpierw, celem zdobycia odpowiednich środków, ograbili jakiś bank albo wręcz i kilka banków. Wielcy terroryści, i azjatyccy, i europejscy, jak panowie doskonale wiecie, działali w ten sposób, obawiam się wszakże, iż na to, by ściśle włączyć się w tradycję, by wiernie pójść śladami klasyków terroru, obawiam się, iż na to nas nie stać. Any way. Wszyscy strażnicy czuwający nad bezpieczeństwem towarzysza Wiesława doskonale znają, mówiąc oględnie, smak alkoholu. Często gęsto popijają także na służbie, co z pozoru sprawiać może wrażenie nierozwagi i braku odpowiedzialności; Gomułka, jak zresztą każdy pozbawiony krztyny poczucia humoru służbista na kierowniczym stanowisku, z całą surowością tępi wszelkie związane z pracą towarzyskie niefrasobliwości. Sam sięga po kieliszek rzadko i zawsze musi mieć po temu jakiś powód, wyjątkowo w dodatku uroczysty powód, co kwalifikuje go do kategorii alkoholowych profanów, mnie zaś osobiście zbrzydza doń do reszty. Jak panowie doskonale wiedzą – w głosie pana Trąby zabrzmiała dobrze mi znana, zwiastująca bezinteresowną epikę nuta – jak panowie dobrze wiedzą, alkoholowi profani pijający wyłącznie z uroczystego powodu lub świątecznej okazji to jest gatunek nikczemny. Prawdziwy artysta spirytualiów pije wyłącznie bez powodu i bez okazji, co więcej, typowych okazji, w których zwyczajni śmiertelnicy nurzają się w błocku nieoczekiwanych dla siebie uniesień, on z całym arystokratyzmem unika. Gomułka upija się wyłącznie w Sylwestra. Doprawdy, nie jest mi znany przejaw gorszego smaku. Mało tego. On w tego Sylwestra upija się z wyjątkowo odrażającą metodycznością. Około mianowicie dwudziestej pierwszej pojawia się w sali balowej (przeważnie w Pałacu Kultury i Nauki, jeśli jest to „Bal ludu pracującego", albo też w auli Politechniki Warszawskiej, jeśli jest to „Bal mieszkańców stolicy") zasiada za stołem prezydialnym i do północy nie rusza się z miejsca. Z upodobaniem, w charakterystyczny sposób przekrzywiając głowę przygląda się absolutnie, rzecz jasna, spontanicznej zabawie, popija umiarkowanie jeden, dwa kieliszki, nie tańczy. Kiedy natomiast wybija pomoc, budzi się w nim zwierz. Nie od razu wprawdzie, bo wpierw wstaje i wygłasza toast noworoczny: „Towarzysze i Towarzyszki, Obywatele i Obywatelki, Ludu pracujący, mijający rok był rokiem wytężonej pracy oraz dalszego doskonalenia postępu gospodarczego…". Wygłosiwszy wszakże toast pierwszy sekretarz natychmiast rusza do boju, zaczyna pić dalej, co prawda z odrażającą metodycznością, ale łakomie, i wielkimi krokami oddaje się sztuce tańca, prawi komplementy, aktywnie uczestniczy w chóralnym odśpiewywaniu pieśni proletariackich i w stanie absolutnej demencji alkoholowej kończy zabawę koło szóstej rano. Gdyby nie drobny szczegół polegający na tym, iż jest to człowiek cały czas oderwany od rzeczywistości, rzec by można, iż towarzysz Wiesław raz do roku odrywa się od rzeczywistości. Zakładałem w pewnej chwili…
– Panie Trąba – w głosie ojca ciekawość walczyła o lepsze z irytacją – skąd, na Boga Ojca, zna pan te wszystkie wiadomości i detale?