– Zaczerpnąłem je stamtąd, skąd i pan, panie Naczelniku czerpie sporo wiedzy – pan Trąba uśmiechając się figlarnie postukał wskazującym palcem w stół, na którym rozciągała się olbrzymia płachta gazety – wyczytałem to wszystko pomiędzy wierszami „Trybuny Ludu".
– Panie Trąba – powiedział z pełnym podziwu uśmiechem ojciec – gdyby nie to, że jesteśmy na służbie, wygłosiłbym rytualną formułę, iż piękna fraza i nagrody godna. Jedna z naj-celniejszych pańskich ripost. Moje uznanie.
– Bóg zapłać, panie Naczelniku. Tak jest. Jesteśmy na służbie i nie może być mowy nawet o kropli alkoholu. Z drugiej wszakże strony, muszę powiedzieć, iż odczułbym osobliwą przykrość, gdyby jeden z moich najsubtelniejszych wersów pozostał bez przysługującej mu nagrody, niechby ona miała nawet nieco mniejszy, powiedzmy, połowiczny wymiar. Po drugie, pora jest tak późna, iż możemy przyjąć, że przysłowiowy kielich wystąpi w funkcji filiżanki krzepiącej mokki, po trzecie i najistotniejsze, czas, by najmłodszy uczestnik akcji – pan Trąba wyraźnie wskazał dłonią w moim kierunku – dostąpił wtajemniczenia, a i inicjacji, jak sądzę.
Ojciec milczał i nie ruszał się z miejsca.
– Panie Naczelniku – rzekł oficjalnym i dobrze w swojej oficjalności wyćwiczonym tonem pan Trąba – to, co pan słyszał, nie było czczą paplaniną pańskiego przyjaciela, ale głosem pańskiego przełożonego i zarazem dowódcy akcji. Proszę łaskawie docenić, iż mając w pamięci pańskie zasługi nie używam słowa „rozkaz", ale proszę też, by w przyszłości nie powtarzały się tego rodzaju niesubordynacje.
Ojciec karnie wstał zza stołu, podszedł do kredensu i wyjął butelkę i kieliszki, i postawił na stole.
– Pójdź, Jerzyku – pan Trąba skinął dłonią w moim kierunku, ja zaś na drżących nogach wstąpiłem w atramentową czeluść kuchni.
Byłem pewien, iż zaraz usłyszę zalatujące ohydą słowo: „dziecko". „Proszę dziecka do tego nie mieszać" – zaraz powie ojciec, albo: „Dziecko w żadnym wypadku", albo: „Dziecko powinno już spać", albo: „To jeszcze dziecko". Ale ojciec w milczeniu napełniał kieliszki. Powoli usiadłem na polakierowanym na biało, teraz jakby powleczonym błękitnym pokostem taborecie, pan Trąba zaś prawił dalej:
– Jerzyku, mężczyzno! O tym, że jesteś mężczyzną, wiadomo powszechnie. – Czyżby wiedział, co wyprawiałem z anielicą mojej pierwszej miłości, przemknęła mi przez głowę paniczna myśl, ale panu Trąbie najwyraźniej nie szło o konkrety. – Nie będziemy przeto powtarzać oczywistości i tym samym trywializować początku rytuału. Jako mężczyzna, Jerzyku, wraz z innymi mężczyznami (wbrew pozorom zarówno twój ojciec jak i ja dalej zasługujemy na to miano), będziesz mianowicie miał szansę uczestniczenia w wielkim czynie patriotycznym. Jako dziecko natomiast – a jednak!, pomyślałem, a jednak jestem człowiekiem bożym i wyprzedzam rzeczywistość o jakie pół kroku – bo przecież będąc mężczyzną dalej jesteś, i co więcej, zawsze będziesz dzieckiem w wielorakim sensie, choćby w sensie bycia dzieckiem rodziców swoich. Otóż jako dziecko, Jerzyku, będziesz mianowicie miał szansę całkowicie niepowtarzalną, szansę, która już na samym początku życia ustawi cię w niesłychanie uprzywilejowanej pozycji, jako dziecko mianowicie, Jerzyku, będziesz miał szansę urwania łba hydrze.
Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał hydrze Za młodu zdusi centaury Piekłu ofiarę wydrze Do nieba sięgnie po laury
– wyrecytował stawiając belferskie akcenty i pauzy pan Trąba. – Czy w twoim dalszym życiu tę daną ci szansę umiejętnie wykorzystasz, to znaczy, czy dusił będziesz, wydzierał i sięgał gdzie trzeba, to już, Jerzyku, twoja sprawa. My dajemy ci szansę, jakiej z twoich rówieśników nie ma żaden. A tymczasem unieś kielich, Jerzyku – pan Trąba od początku przemowy dzierżył swój kielich za bezpieczną zagrodą swoich palców – a tymczasem unieś kielich i wypij. Wszyscy wiemy, panowie – pan Trąba wstał z miejsca, a my wraz z nim – czym jest w życiu mężczyzny pierwszy łyk alkoholu. Jerzyku, aby uniknąć wydrwionego przez drugorzędnych autorów wizerunku krztuszącego się debiutanta, postępuj według następującej metody: tuż przed wypiciem nabierz umiarkowaną ilość powietrza, innymi słowy: wdech, następnie wypij jednym haustem, rzecz jasna nie oddychając, innymi słowy: bezdech, następnie delikatnie choć stanowczo wypuść powietrze, innymi słowy, wydech. W tym rzecz: po wypiciu gorzałki należy wypuścić z ciała powietrze, aby uczynić tam dla niej jeszcze więcej miejsca. Panowie, panie Jerzy, panie Stanisławie – pan Trąba trącił się z nami swym kieliszkiem i my z ojcem uczyniliśmy to samo: trąciliśmy się swymi kieliszkami. – Panowe, niechaj spadnie łeb tyrana! Zdrowie nasze i wszystkich naszych kolegów tyranobójców żyjących i nieżyjących.
I wypiliśmy. I wypiłem. I poszło jak z płatka. Przejrzysty obłok jałowcówki przesunął się pomiędzy cieniami mych wnętrzności i były na nim znaki i proroctwa, i były w tym moim pierwszym łyku figury wszystkich moich przyszłych łyków, były w nim zapisane wszystkie moje przyszłe upadki, pijaństwa, butelki, kieliszki, pawie, wszystkie moje przyszłe sny deli-ryczne, wszystkie rynsztoki, kontuary, stoły, bary, wszystkie miasta, na bruku których mój trup kiedyś spocznie, były tam wszystkie kelnerki, u których miałem w życiu składać zamówienia, słychać w nim było mój bełkot i trzęsły się w nim moje ręce, nawet moja śmierć spowita w opończę uczynioną z samych etykietek siedziała tam okrakiem i śmiała się strasznie -ale ja się nic a nic nie bałem, wypiłem przecież, pierwsza moc we mnie wstąpiła, a wraz z nią przyszło pierwsze wielkie uskrzydlenie, wszystko teraz byłem w stanie zrobić, mogłem jednym działaniem rozwiązać naraz tysiąc skomplikowanych równań, mogłem jednym ruchem przywołać tysiąc opiekuńczych anielic, mogłem jednym strzałem strzelić naraz tysiąc bramek, jednym gestem mej mocarnej ręki, jednym palcem mogłem zetrzeć w proch Władysława Gomułkę. Spoglądałem na zamaskowane niebieską poświatą twarze ojca i pana Trąby i wiedziałem, że i moją twarz taka sama zdobi maska, na dłoniach (jak oni) miałem niebieskie rękawiczki spiskowca, przypomniał mi się kościelny Messerschmidt, opowiadający o niebieskich jak płomyk gazowy iskrach bożych, z zachwytem patrzyłem na moje dłonie, które teraz były nie tylko dłońmi urodzonego dzwonnika, ale i dłońmi płatnego mordercy, najemnika, strzelca.
– Gdyby zresztą nawet jakimś cudem mi się powiodło – głos pana Trąby przywrócił mi poczucie obowiązku – gdyby zresztą nawet jakimś cudem mi się powiodło i gdybym zdołał się dostać w jego bezpośrednią bliskość, z bliska i tak bym tego nie potrafił zrobić, nie ugodziłbym go sztyletem ani tym bardziej nie zrobiłbym tego gołymi rękami. Wstręt fizyczny, który odczuwam do towarzysza Wiesława, niechybnie sparaliżowałby mnie. Gołymi rękami mógłbym unicestwić towarzysza Mao, Gomułkę w żadnym wypadku. A poza tym z daleka zabić łatwiej…
– Z daleka zabić łatwiej pod względem moralnym, trudniej pod względem technicznym -ojciec bardzo rzadko formułował ogólne sentencje.
– Panie Naczelniku – z entuzjazmem krzyknął pan Trąba – wściekle zazdroszczę panu celności tej formuły. Wściekle zazdroszczę i równocześnie nagradzam.
Pan Trąba napełnił kieliszki, mój wszakże jedynie do połowy, co potwornie mnie dotknęło. Jadowita myśl o dezercji i zdradzie natychmiast zapłonęła w mojej głowie.
– Tak czy inaczej, operacja musi mieć charakter snajperski – powiedział pan Trąba. – Niestety odpada użycie broni palnej. Odpada ono z tysiąca rozmaitych powodów, spośród których jeden wszakże wydaje mi się wystarczający: ja mianowicie nie umiem obchodzić się z bronią palną. Tak – zasępił się pan Trąba – na liście moich rozlicznych nieumiejętności znajduje się i ta nieumiejętność… A gdyby nawet – dalej był pełen melancholijnego niesmaku do samego siebie – gdyby nawet udało się nam jakimś cudem zdobyć, dajmy na to, dubeltówkę, to i tak czasu jest zbyt mało, bym zdołał w należycie precyzyjnym stopniu opanować kunszt strzelecki. Jednym słowem, panowie – głos pana Trąby na powrót stał się głosem wytrawnego sztabowca – jednym słowem, panowie, pozostaje…