Выбрать главу

On na moment zamilkł, szerzej otwarł usta, struga brunatnej śliny spłynęła przez siwy zarost na policzku, westchnął i uniósł opuszczone powieki. Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem i ni to wyszeptał, ni to wycharczał:

– Nie powinieneś mnie oglądać, Jerzyku. Jestem w upadku zarówno moralnym, jak fizycznym.

I wyciągnął rozdygotaną rękę ku dalej trzymanej przeze mnie butelce, i pochyliłem się nad nim, ostrożnie przytknąłem butelkę do ust jego, on zaś pił. Potem, oprzytomniawszy nieco, spojrzał na mnie, rzec by wręcz należało: z namysłem przyjrzał się mojej determinacji, w lot pojął elementarny cel mojej wizyty i powiedział.

– Wypij za mój powrót do zdrowia, Jerzyku, uczyń to jak najrychlej, ponieważ lada chwila oczekuję nadejścia siostry miłosierdzia.

I istotnie: wypita doza nie zdążyła nawet dotrzeć do moich części duchowych, gdy ni stąd, ni zowąd, jak spod ziemi wyrosła w izbie odziana w piękną kwiecistą suknię masywna postać pani Rychterowej, wdowy po dawnym właścicielu Domu Towarowego, panu Rychterze.

– Dzień dobry, dzień dobry – krzyknęła przesadnie akcentując i teatralnie wymawiając słowo „dobry", natychmiast jęła biec wokół łoża pana Trąby. Biegła, machała rękami i krzyczała: – Dobro! Dobro! Dobro! Gut! Gut! Sehr Gut! Dobre życie! Dobre życie! Do dobrego życia!

Biegła i raz po raz wznosiła i opuszczała ręce, splatała i rozplatała dłonie, ramionami młóciła powietrze, czyniła też w pełnym biegu pełne nieoczekiwanego dostojeństwa przysiady -była niczym oszalały gimnastyk, który postanowił popełnić samobójstwo wykonując do ostatniego tchu wszystkie znane mu sekwencje ćwiczeń.

– Myślenie pozytywne! Myślenie pozytywne! – darła się wniebogłosy. Życzliwe nastawienie do świata! – ryczała niczym zarzynany bawół. – Życzliwe nastawienie do świata czyni cuda. Czytałam w miesięczniku „Ameryka" wywiad z człowiekiem, któremu dzięki życzliwemu nastawieniu do świata cofnął się rak prostaty! Rak prostaty!

Od dobrej chwili wycofywałem się krok za krokiem, przebyłem już ciemną sień i wreszcie poczułem na moich męskich ramionach ciepło i jasność. Gdyby nie to, iż dobrze pamiętałem nie budzące cienia wątpliwości wywody pana Trąby o cieple i jasności jako nieodzownych atrybutach Szatana, być może wydawałoby mi się, że powracam z piekła na ziemię, ponieważ jednak pamiętałem i co więcej wierzyłem, bez złudzeń przypatrywałem się wypełnianemu demonami światu.

Przez pusty i wymieciony do czysta plac targowy sunął zdecydowanym krokiem odziany w nienagannie skrojony błękitny garnitur Arcymajster Swaczyna. Doznałem uskrzydlenia i byłem już gotów do dokonania zdrady, ale mój rozjaśniony mózg jął teraz grać na zwłokę i rozważać fundamentalną kwestię, czy w ogóle istnieje konieczność dokonania zdrady. Owionął mnie zapach najdroższej wody kolońskiej świata, ukłoniłem się. Arcymajster Swaczyna uprzejmie odwzajemnił ukłon.

– Dzień piękny, panie Jerzy, jak nie przymierzając nowe pięćset złotych – zagaił swoim doskonałym niskim głosem.

– Najdroższy dzień świata – odparłem.

Arcymajster Swaczyna spojrzał na mnie swoimi znakomitymi niebieskimi oczyma, do koloru których dobierał najdroższe koszule i najdroższe garnitury świata, i westchnął z ulgą.

– Rozmowa z panem, panie Jerzy, to prawdziwa przyjemność. Pan pozwoli, jeśli ma pan chwilę czasu, zajrzyjmy na moment do mojej strzelnicy.

Arcymajster Swaczyna perfekcyjnie mrugnął, olśniewająco się uśmiechnął i figlarnie dodał:

– Do mojej strzelnicy wartej wszystkie pieniądze świata. Pan pozwoli – wyciągnął rękę. Odwróciłem się i ujrzałem w cieniu starej rozłożystej wierzby nowiutkiego citroena. Błękitna karoseria miała w sobie intensywność sierpniowych niebios.

– Wczoraj go przywiozłem z Warszawy, cały dzień się wlokłem, bałem się, że zatrę silnik. Moskwicza sprzedałem z niewielkim zyskiem.

Arcymajster Swaczyna dzwonił kluczykami, otwierał okna i drzwi, irchową szmatką ścierał niewidoczne kurze z tablicy rozdzielczej, uruchamiał silnik, z odrzuconą w tył głową, niczym dyrygent pierwszych taktów orkiestry, słuchał muzyki pierwszych obrotów. Wnętrze samochodu pachniało wiekuistym zapachem nicości poskromionej przez materię. Był to zapach najdroższych lokali, ekskluzywnych klubów i wykwintnych apartamentów, zapach kosztownych pensjonatów, rzadkich substancji i pełnych harmonii przedmiotów.

Jechaliśmy wzdłuż rzeki, pierwsze letniczki zdejmowały sukienki, smarowały ramiona, starannie układały na trawiastych brzegach szare koce. Arcymajster Swaczyna raz po raz nerwowo poprawiał kołnierzyk swojej luksusowej koszuli.

– Niejedno godne uwagi ciało wydobyte dziś zostanie na światło dzienne. Niejedno, panie Jerzy – zmyliła mnie jego intonacja, byłem pewien, że zaraz dopowie niezbędną konkluzję, albo udzieli mi dwuznacznej porady życiowej, ale on nieoczekiwanie zamilkł, ja zaś, zdekoncentrowany i zirytowany na samego siebie, nie byłem już w stanie odgadnąć, do czego zmierzał, co miał na myśli.

– Czy to prawda, co o panu mówią? – zapytałem po chwili.

– Zależy o którą z licznych legend, jakie na mój temat krążą, panu chodzi. Co takiego mówią?

– Mówią – zająknąłem się, choć przysiągłem sobie, że się nie zająknę – mówią, że jest pan najbogatszym człowiekiem świata.

Arcymajster Swaczyna pogardliwie machnął ręką.

– Ale gdzie tam – powiedział z niesmakiem i irytacją. – Ale gdzie tam. Nie wolno dawać wiary stugębnej plotce. Najbogatszy człowiek świata, dobre sobie! – Arcymajster Swaczyna smakował własną pogardę i irytację. – Najbogatszy człowiek świata! Ja nie jestem nawet w pierwszej dziesiątce! – Teraz mówił szybko i gwałtownie z gorzkim sarkazmem mężczyzny, który świadom jest swoich klęsk życiowych. – Rozumie pan, nie mieszczę się nawet w pierwszej dziesiątce najbogatszych, nie dość na tym, że się nie mieszczę, to ja spadam, a nawet ordynarnie mówiąc lecę na pysk. W zeszłym roku byłem piętnasty, a na dziś jestem siedemnasty. Właśnie to między innymi sprawdzałem w Warszawie. Pan sobie zdaje sprawę, panie Jerzy, co to znaczy być na siedemnastym miejscu!? To znaczy nie być wcale.

Płaty zielonej farby odpadały z kruchych ścian strzelnicy, przez szczeliny w krzywych deskach i powyginanych blachach wzlatywały proste promienie światła, w głębi, w gęstym zielonym cieniu stały rzędy szklanych rurek, papierowych kwiatów, zapałek, na niewidocznych nitkach wisiały papierosy, biało-czarne fotografie gwiazd filmowych, skamieniałe słodycze, wyżej przestrzelone na wylot tarcze, w kącie monstrualna lalka nie do zdobycia, trzeba by mieć siedemdziesiąt dwa punkty na sześć strzałów z wolnej ręki, żeby wejść w jej posiadanie, wynik nieosiągalny nawet dla mistrza olimpijskiego.

Małgosia Snajperek siedziała na taborecie na zewnątrz tego rachitycznego pawilonu, który, zdawać się mogło, runie za lada podmuchem, swoją piegowatą twarzyczkę wystawiła ku słońcu, swoją wyszarzałą, uszytą z niewłaściwych tkanin sukienczynę podwinęła wysoko i widać było jej uda białe jak papier kancelaryjny. Spłoszyła się na nasz widok i poprawiając zgrzebną szatę oraz byle jaką fryzurę ukryła się w środku i usiłowała nadać swoim przypadkowym rysom wyraz gotowości służbowej.

– Jak firma, pani Małgorzato? Jak tam firma na dzisiaj? – pytał przyjacielskim, ale też zarazem na wskroś oficjalnym tonem Arcymajster Swaczyna.

– Jeszcze nikogo nie było, jeszcze nie było ani jednego klienta.

– Niedobrze – zatroskał się Arcymajster Swaczyna i przybrał taką minę, i wykonywał takie gesty, i mówił w taki sposób, że nie było siły; Małgosia musiała poczuć się winna, co tam Małgosia, ja sam ni stąd, ni zowąd poczułem się winien.