– Może po południu – powiedziałem bez przekonania – może po południu coś się poprawi, jak ludzie pójdą na festyn.
– Niedobrze – Arcymajster Swaczyna po mistrzowsku pogrążony w rzekomym ogromie kalkulacji zdawał się niczego nie słyszeć. – Niedobrze. Bardzo niedobrze. Jak tak dalej będzie, człowiek z torbami pójdzie. W sumie nie wiem, co robić – zwrócił się nagle do mnie i mówił teraz tak, jakby w samej rzeczy oczekiwał rzetelnej porady. – W sumie nie wiem, co robić. Czy sprzedać firmę z niewielkim zyskiem, czy remontować, czy obniżyć ceny… Nie wiem… Zastanowię się, dzień dzisiejszy nie jest dniem rozstrzygających decyzji…
Arcymajster Swaczyna powoli, w bardzo starannie opracowanym zamyśleniu jął zdejmować marynarkę, zdjął ją, metodycznie złożył i delikatnie położył na wyświeconym łokciami pokoleń strzelców kontuarze, następnie z równym spokojem jął podwijać rękawy koszuli, podwinął je i powiedział z wystudiowaną uprzejmością:
– Pani Małgorzato, poproszę o broń i amunicję. Gdy zaś Małgosia Snajperek podawała mu wiatrówkę i postawiła przed nim wypełnioną śrutem puszkę, on długo stał z obróconą lufą ku górze strzelbą w garści i z nienawistnym namysłem przyglądał się paradującej w głębi strzelnicy armii zapałek, patyczków i szklanych rurek nie do trafienia. A potem zaczął celnymi strzałami dziesiątkować te stojące na rachitycznych nóżkach oddziały, drzazgi i odłamki szkła, papierowe płatki fruwały w powietrzu. Arcymajster Swaczyna po każdym celnym strzale unosił melodyjnym ruchem broń ku górze i krzyczał triumfalnie:
– Sukienka!
– Bluzka!
– Spódnica!
– Halka!
– Biustonosz!
– Majtki!
– Lewy sandał!
– Prawy sandał!
– Lewy kolczyk!
Małgosia Snajperek śmiała się jak szalona, traciła przytomność ze śmiechu, pochylała się spazmatycznie, jej czaszka niebezpiecznie raz po raz przecinała linię strzału, histerycznie przyciskała rozczapierzone dłonie do piersi i do brzucha, tak jakby się bała, iż nieustanna kanonada prawdziwie zerwie z niej odzienie. Po dobrej chwili, jak zwykle z opóźnieniem, jak zwykle w takich sytuacjach z opóźnieniem, pojąłem perwersyjny sens tej zabawy i ujrzałem to, co tych dwoje musiało widywać od dawna, ujrzałem, jak sukienka Małgosi Snajperek sfruwa z jej ciała, ujrzałem, jak opuszcza ją bielizna i biżuteria, i wszystkie te tanie srebra, i nadto wiotkie części garderoby raz po raz trafiane bezlitośnie celnymi strzałami Arcymajstra Swaczyny spadały na ziemię i Małgosia stała goła tak, jak ją Pan stworzył, i ja z całych sił gapiłem się na nią, i ciało moje przebijały płynne błyskawice i zwodnicze przeświadczenie, iż ewangeliczki w przeciwieństwie do wiecznie opalonych katoliczek mają skórę białą jak papier kancelaryjny, na dobre utrwalało się w głębi mego roztrzepotanego serca.
– Spóźnię się do kościoła – powiedziałem bardzo słabym głosem.
– Natychmiast – Arcymajster Swaczyna w pośpiechu wdziewał marynarkę – natychmiast pana odwożę. Pani Małgorzato, zaraz wracam, odwiozę pana Jerzego i zaraz będę z powrotem. Do kościoła się nie wybieram, niestety.
Gdy wsiedliśmy do samochodu, uświadomiłem sobie, iż przez cały czas oczekiwałem jakiejś snajperskiej aluzji, iż mniej lub bardziej świadomie oczekiwałem, że Arcymajster Swaczyna porówna któryś ze swoich celnych strzałów z jakimś bardzo słynnym skrytobójczym strzałem, spodziewałem się, że być może wymieni w pewnej chwili nazwisko I sekretarza Władysława Gomułki, że w ogóle w jakikolwiek sposób da mi do zrozumienia, że wie. Ale Arcymajster Swaczyna majestatycznie zmieniał biegi, z fantastyczną nonszalancją wystawiał łokieć przez otwarte okno i leniwie objaśniał mi powody, dla których przestał chodzić do kościoła:
– Rzecz nie w tym, że straciłem wiarę, panie Jerzy, przeciwnie, ja zachowałem wiarę, co więcej, ja zachowałem moją dziecinną wiarę, dalej mi się wydaje, dalej jestem pewien, iż Pan Bóg, gromowładny starzec z siwą brodą nie spuszcza ze mnie oka. Rzecz jasna utrzymuję bliskie kontakty z rządzącymi obecnie tym krajem ateistami, są to kontakty tak bliskie, iż ktoś może powiedzieć:
Arcymajster Swaczyna wręcz należy do grona rządzących obecnie tym krajem ateistów. Ale wie pan, panie Jerzy, ateiści przeminą, a ja, Arcymajster Swaczyna, nie przeminę. Zaczną rządzić tym krajem fundamentaliści religijni i ja będę utrzymywał bliskie kontakty z fundamentalistami religijnymi. Przyjdą tu Czesi – wyciągnął dłoń w kierunku granicy biegnącej szczytami gór – będę robił interesy z Czechami. Wrócą tu Niemcy, proszę bardzo. Ruscy słysząc, że ich imperium zaczyna trzeszczeć niczym kra pękająca. Ruscy poczną spazmatycznie i przedśmiertnie umacniać swą władzę, nie widzę przeszkód, i z konającymi bolszewikami pójdziemy w alianse. Powiem panu, panie Jerzy, zdarzy się tak, że przyjdą tu Hotentoci i ja w ich wysokiej hotentockiej radzie plemiennej też będę zasiadał. Pan Bóg to widzi i Pan Bóg to rozumie. Pan Bóg powierzył człowiekowi świat widzialny po to, aby ten go kiełznał i handlował ze wszystkimi. Pan Bóg nie spuszcza ze mnie oka i Pan Bóg doskonale rozumie, dlaczego ja nie chodzę do naszego kościoła. Panu Bogu przecież, na miłość Boską, też nie może się podobać, że wyobrażony na naszym witrażu apostoł Paweł jest łudząco podobny do Włodzimierza Lenina. Zauważył pan to złowieszcze podobieństwo, panie Jerzy? Niech się pan przyjrzy dokładnie, choć skądinąd potrzeby dokładności nie ma tu żadnej, to się samo rzuca w oczy. Na witrażu, jak pan doskonale wie, wyobrażeni są patronowie naszego kościoła, apostołowie Piotr i Paweł. Jeśli idzie o apostoła Piotra, wszystko jest w jak największym porządku, przystojny, dojrzały mężczyzna o lewantyńskim typie urody, rybacka sieć na ramieniu, uniesiona prawa dłoń wskazuje uwikłanego w cierniach baranka, w porządku. Natomiast Paweł, mój ulubiony pisarz biblijny… Szata, w porządku. Pielgrzymia laska w garści, w porządku. Druga ręka uniesiona w kierunku krzyża, w porządku. Wszystko w porządku z wyjątkiem głowy. Bo postać apostoła Pawła zwieńczona jest, wypisz wymaluj, głową Włodzimierza Iljicza Lenina. I to jest, panie Jerzy, przykre. Pal sześć identyczną łysinę, w końcu wszyscy łysi są do siebie podobni. Ale tu jest ta sama fizjonomia, te same skośne azjatyckie oczy, te same kości policzkowe, tak samo przystrzyżona broda… Dajcie spokój… Wie pan, panie Jerzy, ja początkowo myślałem, że to coś znaczy…
Arcymajster zamilkł na chwilę, z martwą uwagą przyglądał się trzem niezwykle urodziwym letniczkom zbiegającym stromym brzegiem ku wodzie.
– Myślałem, że to coś znaczy, bo w ogóle był w moim życiu taki zgubny okres, kiedy wydawało mi się, że sztuka coś znaczy. Sporo czytałem swojego czasu, a i sztuki piękne mnie ciekawiły. Niezupełnie bezinteresownie, szczerze powiedziawszy. Wydawało mi się na przykład, że kto wie, czy niepoczytalny rytm przypływu i odpływu pieniądza nie jest zapisany w dziełach artystycznych, w tych, jak mi się wydawało, natchnionych, wyprzedzających rzeczywistość pracach. Nawiasem mówiąc, w najwybitniejszych dziełach na przykład w Czarodziejskiej górze albo w Statku szaleńców ten rytm, figura tego rytmu, owszem, jest odnotowana, ale mniejsza o to. Niemożliwe, żeby to był przypadek, myślę sobie, ta oczywista, w charakterystyczny sposób rozdęta czaszka wodza rewolucji na ewangelickim witrażu to nie może być przypadek. Zwłaszcza że artysta-witrażysta, niechaj nazwisko jego na wieki zostanie zapomniane, tworzył swoje dzieło w latach trzydziestych. I żeby to był jakiś kretyn, Jan-ko-muzykant o wąskiej specjalizacji. Ale gdzie tam! To był człowiek o szerokich horyzontach i rozległych zainteresowaniach. Malował, rzeźbił, pisał. I ja, ciężki frajer, zaczynałem się zastanawiać, co ten człowiek przez swoją ryzykowną koncepcję estetyczną chciał wyrazić. Zacząłem badać sprawę. Wydawało mi się, na przykład, ze ten azjatycko-leninowski łeb apostoła Pawła to może być jakaś aluzja do Lutra. No bo wie pan, panie Jerzy, niczego nie ujmując naszemu reformatorowi, to wyglądu chłop nie miał. Czytał pan Czarodziejską górę?