Usiadłem pomiędzy nimi, położyłem przed sobą budującą literaturę i wypiłem łyk zielonej jak Orinoko lemoniady.
– Bracia i siostry – powiedział ksiądz pastor Potraffke – wróćmy do przedmiotu naszej dysputy.
– Jakiego? – zapytał pan Trąba. – Zabijania Gomułki?
– Zabijania tyranów w ogólności – odparł z niecierpliwością w głosie ksiądz pastor Po-traffke. – Jeśli idzie o zabijanie Gomułki, to po co w gruncie rzeczy go zabijać, skoro komunizm prędzej czy później tak i tak upadnie?
– Jeśli towarzysze zabijecie towarzysza pierwszego sekretarza, system upadnie później, a może nie upadnie wcale – głos komendanta Jeremiasza grzmiał kruczo i studziennie – towarzysze, chcecie przyśpieszyć historię, a swoim nieodpowiedzialnym wybrykiem, w którego realizację, nawiasem mówiąc, nie wierzę i tylko dlatego biorę udział w tej akademickiej dyskusji, swoim nieodpowiedzialnym wybrykiem opóźnicie historię. To jest niezgodne z duchem rewolucji.
– Nie mam zamiaru ani przyśpieszać, ani opóźniać historii – pan Trąba jakby zawczasu wiedziony skromnością, która winna cechować Głównego Egzekutora, mówił najciszej ze wszystkich – nie mam zamiaru ani opóźniać, ani przyśpieszać. Mam zamiar nadać jej definitywny charakter. A raczej uświadomić społeczeństwu nieuchronność dziejów. Być może pozbawieni przywódcy komuniści nie pójdą w rozsypkę, ale zewrą szeregi i w efekcie potrwa to trochę dłużej, lecz nieuchronność końca będzie widniejsza.
– Mnie się osobiście wydaje – rozległ się spikerski głos Arcymajstra Swaczyny – mnie się osobiście wydaje, że rola sprzątania łotrów to nie jest rola dla poważnego człowieka, który ma co innego, poważniejszego do roboty na świecie. To trzeba zostawić sfrustrowanym studentom bez grosza przy duszy, niech sobie rzucają bomby pod nogi tyranów.
– Wszyscy jesteśmy ewangelikami – powiedział pan Kurator Folwarczny – a ewangelicy powinni świecić przykładem.
– Jestem – pan Trąba wolno cedził słowo po słowie – jestem, w pewnym sensie, sfrustrowanym studentem bez grosza przy duszy i nie mam nic poważniejszego do roboty na świecie. Jestem także ewangelikiem i pragnę świecić przykładem.
Kościelny Messerschmidt od dobrej chwili wiercił się niespokojnie.
– Sprawy sprawami – powiedział z irytacją – sprawy sprawami, ale pora by było zacząć drugą część bankietu. Zimno się robi.
Arcymajster Swaczyna nadzwyczaj uprzejmie skłonił się w jego kierunku i powiedział uspokajająco:
– Chwila cierpliwości, chwila cierpliwości. Złożyłem stosowne zamówienie i niechybnie lada moment zostanie ono zrealizowane.
– Ewangelicy nigdy nie brali udziału w skrytobójczych zamachach – pani Pastorowa zeszła z podium i usiadła na końcu stołu, jak najdalej ode mnie.
– Ewangelicy w ogóle w niczym nie brali udziału – mruknął posępnie ojciec. – Niebranie udziału to jest główna cecha ewangelików, zwłaszcza w Polsce.
– Tysiąc razy mówiłem – wtrącił jeszcze ciszej i z jeszcze większą wyrozumiałością pan Trąba – tysiąc razy mówiłem, że jak kogoś nie ma w ogóle, trudno, żeby brał udział w czymkolwiek.
– Ale w zabijaniu Gomułki macie zamiar, towarzyszu, wziąć udział i to aktywny – krzyknął triumfalnie komendant Jeremiasz.
– Aktywny i definitywny. Jako ewangelik, którego nie ma, mogę śmiało zabić, ponieważ sprawstwo pozostanie po stronie nicości. Jeśli, jak powiadają niektórzy, Polska jest krajem katolickim, to proszę bardzo, jasno z tego wynika, iż jeśli w kraju katolickim zbrodni majestatu dopuści się niekatolik, czyli nikt, albo obcy, dobre imię naszej świętej ojczyzny, matki świętej wszystkich ojczyzn, której obce są tradycje królobójcze pozostanie nienaruszone, a zarazem zyska ona miano tej, która jako pierwsza z uciemiężonych podniosła rękę na uzurpatora. Panowie nie doceniają przepastnej dialektyki mego patriotyzmu.
– Znowu katolicy wszystkiemu winni – politowanie w głosie pana zawiadowcy Ujejskiego walczyło o lepsze z ledwo powściąganą furią – znowu katolicy wszystkiemu winni. Jak słowo daję, ile razy przyjmę wasze heretyckie zaproszenie na rzekomo ekumeniczną papojkę, tyle razy się dowiaduję, że wszystkiemu winni są katolicy i jako mamy, bo marny, a jednak katolik wychodzę na wała. To jest nie do pomyślenia, żeby w katolickim kraju garsteczka braci odłączonych robiła jakiegokolwiek katolika, nawet mnie, w konia. My niewinni, wyście winni. Było nie robić schizmy.
– Panie Ujejski – podniósł głos kościelny Messerschmidt – było nie doprowadzać w wiekach średnich do kryzysu papiestwa. Było nie handlować odpustami.
– Jeśli pan faktycznie uważa – odparł zimno zawiadowca – jeśli pan faktycznie uważa, iż ja, Tomasz Ujejski, syn Tomasza, doprowadziłem w piętnastym wieku do kryzysu papiestwa oraz sprzedawałem odpusty, to pan, panie Messerschmidt, reformując Kościół chrześcijański miał rację.
– Pewnie, że miałem rację – krzyknął kościelny.
– Pan ma zawsze rację, bo pańska racja, bo w ogóle wasza kacerska racja jest z definicji wyższa od sensu – zawiadowca machnął ręką.
– Wszystko przez niewłaściwe odżywianie i brak optymizmu – ton pani Rychterowej zdawał się zapowiadać obszerny wykład na temat zdrowej żywności i pozytywnego nastawienia do świata, ale kościelny Messerschmidt, najwyraźniej podległy huśtawce zmiennych nastrojów z nieoczekiwanym entuzjazmem wszedł jej w słowo:
– Bardzo dobrze powiedziane. Spożyłbym coś zdrowego, co przyprawiłoby mnie o optymizm. Sprawy sprawami, a optymizm optymizmem.
– Bracia i siostry – powiedział pastor Potraffke i uniósł w górę ramiona.
W głębi lasu rozległ się samochodowy klakson, Arcymajster Swaczyna spojrzał na zegarek, twarz kościelnego Messerschmidta rozjaśnił błogi uśmiech, grymas bolesnego skurczu przemknął przez oblicze pana Trąby, wojskowy willis pojawił się u wylotu leśnej drogi i kołysząc na wykrotach wolno podjechał ku środkowi polany.
– Pozwalam sobie zaproponować skromny poczęstunek – powiedział Arcymajster Swaczyna. Wstał z miejsca i ruszył w kierunku samochodu, zatrzymał się na moment i zwracając w stronę pana zawiadowcy Ujejskiego dodał: – Skromny ekumeniczny poczęstunek.
Potem już nigdy tak nie było. Białe planety zaczęły sunąć po ciemniejącym nieboskłonie, gwiazdy spadały tuż za naszymi plecami, misyjni muzykanci wstąpili na podium i zaczęli grać stare austriackie marsze i walce. Kelnerzy w białych kurtkach ze złotymi guzikami nieśli na srebrnych tacach pęta kiełbasy myśliwskiej, stawiali przed nami butelki Żywca, Pilznera i czystej wódki, musztardę w wielkich słojach i domowy chleb na wiklinowych tacach, cztery ogniska zapłonęły po czterech stronach świata, światło płynęło przez kufle i przedwojenne kieliszki z masywnego szkła, pani Pastorowa udała, że mnie nie widzi, Elżunia Baptystka nie spuszczała ze mnie oka.