– Elżuniu – powiedziałem do niej – nie kocham cię.
– Ach, miłość! – odparła Elżunia. – To się raczej nie zdarza.
– Mnie się zdarzyło.
– Blondynka? Mężatka, która wynajmowała pokój u pani Rychterowej na czwartym piętrze? Małym chłopcom często się wydaje, że kochają dorosłe kobiety, ale nawet jeśli to jest pierwsza miłość, to zazwyczaj nie jest prawdziwa miłość.
– To jest prawdziwa miłość. Kiedy dorosnę, ożenię się z nią.
– Jerzyku, ona musiałaby się wpierw dla ciebie rozejść z mężem.
– Zrobi to – powiedziałem z absolutnie uroczą pewnością.
Elżunia zachichotała, ale prawie natychmiast jej lekko asymetryczne, zapowiadające niesłychaną urodę rysy poszły w rozsypkę, nie wiedziałem jeszcze wtedy, że rozmawianie z kobietą, której się nie kocha, o innej kobiecie, którą się kocha, to jest śmiertelny występek, ale wyraz twarzy Elżuni Baptystki zapamiętałem na zawsze. Nie był to wyraz ani rozpaczy, ani bólu, ani nawet niesmaku, był to wyraz z wolna przezwyciężanej bezbronności, była to mina bezradnej kobiety, która stara się dojść do ładu z męską bezmyślnością, ponieważ i tak nie ma wyjścia. Elżunia Baptystka poradziła sobie z moją bezmyślnością i powiedziała:
– Zanim ona się dla ciebie rozejdzie z mężem, zanim dorośniesz, odwiedź ją przynajmniej. Kiedy z twoim ojcem i panem Trąbą pojedziecie w listopadzie do Warszawy zabić Gomułkę, wpadnij do niej przy okazji.
Spojrzała mi w oczy i dodała:
– Jesteś bardzo kochliwy, Jerzyku. Dorośnij jak najprędzej, ponieważ kochliwość w połączeniu z analfabetyzmem erotycznym to fatalne połączenie.
Byłem pewien, że zaraz powie coś o pani Pastorowej, byłem tego tak niezbicie pewien, iż zawczasu gorączkowo obmyślałem bezwzględną i brutalną odpowiedź, która sprawiłaby jej dojmujący ból, ale Elżunia wskazała dłonią ku skrajowi polany i powiedziała:
– Oto one, Jerzyku. Wróciły, ponieważ nie mogą żyć bez ciebie.
Jak mawiali starzy narratorzy, przecierałem oczy ze zdumienia. Na skraju lasu, na brzegu polany, na granicy pomiędzy blaskiem a ciemnością stały morfinistki. Rozjaśniły i zapuściły włosy, nie dźwigały babilońskiej kołdry, na ramionach miały narzucone obszerne męskie kurtki z pikowanego ortalionu, były więc, zwłaszcza dla mojego niewprawnego oka, zmienione nie do poznania, ale przecież to były one.
– Tak, to one – zdawała się rozwiewać cienie mych wątpliwości Elżunia Baptystka – to one, morfinistki, czyli Anka i Danka. Oczywiście nie są żadnymi morfinistkami. Są studentkami psychologii i niebawem zabiorą się do pisania prac magisterskich. Jedna będzie pisać o psychologii kobiety czekającej na mężczyznę, a druga o psychologii mężczyzny czekającego na kobietę. Biegnij do nich czym prędzej, słodki kochasiu.
Miałem nieprzepartą ochotę, ale pozazmysłowo czułem, iż jeśli ruszę ekstatycznym pędem, do szczętu zbłaźnię się przed Elżunią, miałem tym większą ochotę na szaleńczy, powitalny bieg, gdyż wszyscy już je dostrzegli i wszyscy (ściśle rzecz biorąc, wszyscy mężczyźni) już biegli w ich kierunku. Nawet ojciec, nawet ojciec chyżo biegł przez wysoką granatową trawę. A jeśli nie biegł, to szedł bardzo prędkim krokiem. Matka, pani Pastorowa i Małgosia Snajperek wstały z miejsc i z posępnymi minami przypatrywały się powitalnym owacjom, ja zaś wziąłem Elżunię za rękę i niejasno przeczuwając, iż zajmowanie ostatniego miejsca w popularnej grze pozorów nie jest złą rzeczą – powiedziałem:
– Chodź, Elżuniu, pójdziemy się przywitać. Ona spojrzała na mnie z nagła rozjaśnionym wzrokiem i szepnęła:
– W każdym razie uczysz się szybko. To jest pocieszające.
Obejmowaliśmy je, klękaliśmy przed nimi, ściskaliśmy ich boskie dłonie, były piękne, w ich wysmaganych luterskimi wiatrami i wyszczuplałych twarzach nie było już śladu dawnych defektów, były piękne, ale osobliwie speszone, raz po raz oglądały się za siebie, coś szeptały, wymieniały porozumiewawcze spojrzenia, zachowywały się tak, jakby na coś albo na kogoś czekały i istotnie, gdy po krótkiej chwili (tak krótkiej, iż z chaosu powitań nie zdążyła się nawet wyłonić jakakolwiek forma ich dalszej bytności) w niedalekich gęstwinach rozległ się chóralny męski śpiew, uśmiechnęły się z wyraźną ulgą.
– To nasi narzeczem – powiedziała jedna.
– Nasi czescy narzeczem nadchodzą i śpiewają – dodała druga.
Śpiew stawał się coraz głośniejszy, słowa pieśni coraz wyraźniejsze: Wczora sem byl u muzyki, u muzyki cely deń – śpiewali niewidzialni czescy narzeczem morfinistek, gdy zaś stali się widzialni, nikogo z nas nie zdziwiło, iż jest ich pięciu, pięciu dorodnych niczym czescy hokeiści chórzystów wyszło na polanę i śpiewało: Panenko modrooka, Ne melem, ne melem sebrala nam woda młyn; potem śpiewali Do koleczka, do kola i Slawoniczką polkę, śpiewali pięknie i donośnie na pięć pięknych i donośnych głosów i ani na chwilę nie przerywali śpiewu, nie czynili przerw pomiędzy starymi, czeskimi piosenkami, śpiewali Szkoda laski i Snubni prstynek, i Hosziczku zradny, zapraszaliśmy ich do stołu. Arcymajster Swaczyna wygłaszał naznaczoną serdecznym internacjonalizmem mowę powitalną i odziani w ciemnozielone dresy natchnieni śpiewacy szli przez łąkę i śpiewali: Andulko szafarzowa, husliczki ne masz doma i Karliczku mój, i siadali za stołem i śpiewali Ne budemy wstawat rano wczes i Dawno preszla doba, i potem śpiewali cały czas aż do mglistego, jesiennego świtu Kde se piwo warzi tam se dobrze darzi, gde se piwo pije tam se dobrze żije, pójmy tam a pijmy, i nasze nie kończące się dialogi o zabijaniu przez całą tę znojną i świętą noc toczyły się przy skocznym akompaniamencie ich śpiewu. Posadil sem konwalijku, wyrosla mi lilije.
Ksiądz pastor Potraffke uniósł w górę ramiona i powiedział, a raczej, przekrzykując śpiewających i głuchych na wszystko poza własnym śpiewem Czechów, zawołał:
– Jak było, tak było, ale zawsze jakoś było, natomiast u nas, ewangelików, kiedyś tak było, że nie było ani tak, ani tak. Ściśle rzecz biorąc, u nas często tak bywa, że nie bywa ani tak, ani tak. Z jednej strony w dwunastym rozdziale Listu apostoła Pawła do Rzymian jest tycząca się nas wykładnia absolutnego posłuszeństwa obywatelskiego względem władzy zwierzchniej; z drugiej strony nieprawdą jest, jakoby protestanci nie brali udziału w skrytobójczych zamachach…
– Apostoł Paweł pisze o zwierzchności pochodzącej od Boga. Jeśli zwierzchność Gomułki pochodzi od Boga, to obawiam się, że stracę wiarę – powiedział cierpko kościelny Messer-schmidt.
– Po pierwsze apostoł mówi, że wszelka zwierzchność pochodzi od Boga – ksiądz pastor Potraffke przerwał i gestem dłoni uciszył wszystkich gotowych do natychmiastowych ripost polemistów. – Zgadzam się. Zgadzam się, że zapewne idzie tu o prawdziwą zwierzchność i że fałszywa uzurpatorska zwierzchność braci komunistów nie pochodzi od Boga. Ale piąte przykazanie, bracia i siostry, pochodzi od Boga i nie ma odeń wyjątków.
– U was może nie ma wyjątków, u nas są. Na tym polega nasza wyższość nad wami. Kościół katolicki to jest Kościół elastycznych intelektualistów a Kościół luterski to jest Kościół dogmatycznych doktrynerów – pan zawiadowca Ujejski uśmiechnął się jadowicie.
– Ludzie trzymajcie mnie, bo mu przypomnę drugą wojnę szmalklandzką – zawołał kościelny Messerschmidt.
– Komu brakuje argumentów, ten się rwie do bitki – powiedział już wibrującym wściekłością, choć jeszcze w miarę spokojnym głosem pan zawiadowca Ujejski, po chwili jednak furia całkowicie wzięła go w swoje posiadanie, wychylił się w kierunku kościelnego i jął nienawistnie syczeć: – Niczego cię nie nauczyła bitwa pod Białą Górą, niczego cię nie nauczyła! Noc świętego Bartłomieja niczego cię nie nauczyła…